wtorek, 26 marca 2013

Gwałt przez ucho. Ferdydurke w tramwaju i autobusie

Pewnie już wspominałam o tym, że jako dziecko i nastolatka nie znosiłam gadać przez telefon. Ot, skutek uboczny nieśmiałości, którą dopiero jako dorosłej, by nie rzec - wiekowej - kobiecie udało mi się niemal całkowicie przezwyciężyć. :-) Wciąż jednak nie przepadam za zbyt długimi pogaduchami z telefonem przytkniętym do ucha; zdecydowanie wolę kontakt twarzą w twarz, obserwowanie mimiki i gestów rozmówców, uczenie się ich - z całym "dobrodziejstwem inwentarza". Ta niechęć jest jednak niczym w porównaniu z nienawiścią, którą żywię do prowadzenia rozmów telefonicznych w komunikacji publicznej!

Owszem, telefony z pracy tudzież z pracą jakkolwiek związane odbieram natychmiast (chyba, że siedzę w kinie lub... w teatrze), starając się szybko i konkretnie załatwiać sprawy, których one dotyczą. Ale nie wyobrażam sobie prowadzenia w podobnej publicznej sytuacji rozwlekłych i wielowątkowych dyskusji (a i takie się w mojej robocie zdarzają). O rozmowach z moimi bliskimi nie wspominając...



I nie chodzi mi tylko o niewygodę spowodowaną koniecznością jednoczesnego utrzymywania równowagi w rozpędzonym tramwaju (w Poznaniu to prawdziwa sztuka!), wygrzebywania z torebki czy plecaka rozdzwonionej komórki, a następnie - rozpaczliwego wsłuchiwania się w komunikaty dzwoniącej do mnie osoby w niesprzyjających warunkach akustycznych (zgrzyty, piski, klaksony, gwar ludzkich głosów, śpiew kanar(k)ów etc.). Dyskomfort ten dotyka zresztą w równym stopniu tak dzwoniącego, jak i odbierającego telefon w autobusie czy tramwaju - trudno się w takich warunkach bezproblemowo porozumieć. 

Ważniejsze wydaje mi się jednak przekonanie, że rozmowa telefoniczna stanowi czynność w dużej mierze prywatną, by nie powiedzieć wręcz: intymną. A ja moich prywatnych spraw nie lubię załatwiać w miejscach publicznych - w końcu są one MOIMI i tylko moimi sprawami. No i wreszcie - może na starość robię się ciut przewrażliwiona? - wydaje mi się to zwyczajnie niegrzeczne wobec współpasażerów, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w tym samym autobusie czy tramwajowym wagonie, co ja i mój telefon.

Niestety, wygląda na to, że reszta świata nie przejmuje się aż tak kwestiami dobrego wychowania i komfortu towarzyszy podróży. W ostatnim tygodniu miałam okazję przekonać się o tym dwukrotnie.

Wracając z pracy do domu, pokonuję tramwajem kilka przystanków. Zwykle wykorzystuję ten czas na czytanie (bo e-czytajkę, którą dostałam na spóźnioną osiemnastkę, mam zawsze przy sobie). Nie mam też zwykle problemów ze skupieniem się na lekturze - wieloletnie doświadczenia mola książkowego nauczyły mnie błyskawicznie przełączać uwagę ze świata zewnętrznego na ten międzywierszowy. Niestety, kilka dni temu przekonałam się, że moim zdolnościom do koncentrowania się daleko jeszcze do doskonałości.

Tuż po tym, jak ulokowałam się w tramwaju i wyjęłam książkę, do wagonu wpadło jakieś długowłose dziewczę w sportowym przyodziewku i z hukiem opadło na siedzenie nieopodal mojego. Nie zauważyłabym pewnie tego faktu, gdyby nie fakt, iż owo dziewczę miało do ucha przyklejony telefon. I korzystało z niego intensywnie, zwierzając się komuś ze swoich planów ("no tak, tak, ja teraz na zumbę lecę, to już drugie zajęcia w tym tygodniu, nooo, fajnie jest, ale pocę się strasznie, aaaaa, właśnie, coś muszę zjeść, bo cały dzień nic nie jadłam"), problemów ("no skąd, skąd, nie głoduję, ale wiesz, stypendium się skończyło, to oszczędzam... nie, nie, nie przyjadę na obiad, przecież jadę na zumbę!!"), aspiracji ("wiesz, ja też chcę posprzątać, dawno nie odkurzałam, to se dziś mieszkanie przelecę elektroluksem, w końcu święta idą, porządki trzeba zrobić... ale najpierw skoczę jeszcze na piwo... no, z Magdą, przyjechała wczoraj i śpi u mnie, to skoczymy na piwko, ale jedno... noo, pamiętam, jak było ostatnio, ale tym razem jedno") i refleksji życiowych ("hehe, a wiesz, tak se myślałam właśnie, że to przez tę pogodę taką depresję mam - nic tylko sypie ten śnieg i słońca nie widać...").

Trwało to jakieś 4 przystanki. Albo i dłużej. Nie wiem, bo wysiadłam na szczęście, dowiedziawszy się wpierw, że rozmowa prowadzona była z babcią, że Kaśka jest chyba w ciąży i że babcia powinna sobie kupić pieska (plus pełna argumentacja do tej śmiałej propozycji). Babcia musi być osobą rozgarniętą (wie, co to zumba), ale też przygłuchawą (sądząc po głośności rzucanych do telefonu komentarzy)... Niestety, chyba nie zdążyła jeszcze wyjaśnić wnusi, że nie wszyscy pasażerowie marzą o tym, by dowiedzieć się o wspomnianej ciąży, zumbie i braku obiadu.

Zresztą, nawet jeśli babunia nie uświadomiła odpowiednio wnuczki, powinny ją nieco zaniepokoić ostrzegawcze psyknięcia ze strony znajdujących się najbliżej rozgadanego dziewczęcia osób, nie wspominając o znaczących i niezbyt życzliwych spojrzeniach, które wbijały się uporczywie w niefrasobliwą wielbicielkę zajęć tanecznych. Sytuacja dojrzewała powoli do tego, by ktoś pokusił się o interwencję słowną. Nie wiem, czy tak się stało, ale nie czytałam ostatnio o żadnym morderstwie w tramwaju nr 15, więc przypuszczam, że nie doszło do rękoczynów.

I przykład sprzed zaledwie kilkudziestu godzin. W poniedziałkowy ranek wracałam z Grodziska (weekendowy dyżur przy babci) do Poznania. Wskoczyłam do autobusu i - zadowolona - zajęłam miejsce za kierowcą (tam jest zawsze najwięcej miejsca na nogi - a to sprawa bardzo istotna dla niewiast o wzroście przekraczającym 180 cm...). Za mną do pojazdu weszło jeszcze kilka osób. Jedna z nich zasiadła w rzędzie po drugiej stronie autobusu, bardzo blisko mojej miejscówki. No i się zaczęło.

Kobieta - na oko zbliżająca się do 40. roku życia - tuż po rozpoczęciu podróży wyjęła telefon. I znów - nie dało się nie podsłuchiwać tej rozmowy. Dodzwoniła się chyba do mamy albo siostry, po czym - po krótkich i sztampowych uwagach na temat pogody zaczęła: 

a) wrzeszczeć, że nikt prócz niej i jej byłego małżonka nie ma prawa odebrać dziecka z przedszkola i że ona chce dostać telefon do dyrektorki placówki ("no zadzwoń do niej i powiedz, że ja chcę do niej komórkę! Nie! Nie mów, po co! Ja już z nią porozmawiam, do cholery!");
b) domagać się wyprania jej kilku rzeczy ("leżą w łazience, nie, nie w kiblu, w łazience, po lewej, na podłodze. Nie, nie miałam czasu podzielić na jasne i ciemne, ale wypierz mi, możesz w rękach, nie w pralce przecież... i rozwieś na dworze, a ch...j, najwyżej nie wyschną");
c) omawiać swoją sytuację finansową ("może Lusia ma jakieś oszczędności w skarpetach, ale ja nie jestem Lusia, wiesz przecież, jak u mnie jest... no mówię ci, idź do Lusi i zwiń jej hajs, na pewno ma w skarpetach"),
d) wymieniać ploteczki na temat jakichś Grażynek, Hań, Basiek i Dorotki, która - sądząc z opowieści - jest niezłą lafiryndą;
e) planować kolejną wycieczkę do Grodziska (miasto moje, drżyj!);
f) dyktować z pamięci przepis na jakąś gotowaną roladę;
g) ponownie domagać się prania...

Naprawdę starałam się odciąć od tej ploteczkowo-praniowej rzeczywistości, ale donośny głosik tej pani w połączeniu z bardzo irytującą, bo niechlujną wymową skutecznie odciągał mnie od "Draculi" Stokera. Tym razem więc ja zaczęłam rzucać jej znaczące spojrzenia, a w końcu - gapić się na nią otwarcie z wrogą miną. Pfff... Równie dobrze mogłabym próbować zahipnotyzować kamień. Babsztyl nawijał dalej o roladach, praniu i zdzirowatej Dorotce - od Grodziska do Komornik. Dopiero wtedy rozmowa urwała się. Dzięki Ci, o baterio! Ostatnie minuty podróży upłynęły w błogosławionej ciszy...

* * *

Ja naprawdę nie jestem na co dzień upierdliwą starą panną czepiającą się byle drobiazgu. Ale do kroćset, chyba nigdy nie zrozumiem ekshibicjonistycznych tendencji niektórych przedstawicieli (przedstawicielek?) tak zwanej "ludzkości"! Ileż można gadać?! I to o czym?!

Owszem, pisząc ten blog, też obnażam spory kawał swojej duszy. Zdaję sobie z tego sprawę. Jednak zakładam, że na moją stronę zaglądają jedynie osoby, które chcą poczytać sobie te moje wypociny. Niczego i nikomu nie narzucam - mogę jedynie zapraszać Was do towarzyszenia mi w tej wędrówce po zawiłościach Nulkowej psychiki. ;-) Nie wrzeszczę tu. Nie zmuszam do lektury. I nie ładuję się w Wasze życie z buciorami, choćby i wyczyszczonymi o wycieraczkę. 

W autobusie czy w tramwaju nie ma wolności wyboru. Każdy, kto kupił bilet, może wsiąść do środka i dołączyć do grona podróżnych na chwilę lub na dłużej. Pytanie, czy to uprawnia - jego lub ją - do narzucania całej reszcie świata swojej osoby i swoich pomysłów na spędzenie tego wspólnego czasu. Do gwałcenia mnie i mnie podobnych przez ucho - jak w pamiętnych scenach z Ferdydurke - czy to rozmawiając głośno o zumbach, praniach i lafiryndach, czy to słuchając głośnej muzyki (techno, rap - dlaczego to, kurde, nigdy nie jest Turnau?!)... Żadnej empatii. Żadnej litości. Żadnych względów dla reszty świata.

A moje uszy się na to nie godzą!
A moje uszy mają dość techno i ploteczek!

Może już czas, by - na wzór knajp, w których wydzielane są palarnie - w pojazdach komunikacji publicznej wyznaczyć oddzielne wagony lub miejsca dla niewychowanych egocentryków? Niech sobie głuchną w spokoju - byle z daleka od nas!

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Temat rzeka! Wczoraj szliśmy do przedszkola z potworkami i za nami szedł pan, który rozmawiał przez telefon tubalnym głosem i do tego z k...i ch...! Ja oczywiście zaczęłam wywracać oczami, a Kajtek(lat 5)z całkiem poważną miną podsumował "Temu panu mamusia nie powiedziała, że nie można tak krzyczeć, bo to niekulturalne?". Pan usłyszał i zdębiał, zatrzymał się i poczekał aż odejdziemy. Mam nadzieję, że następnym razem będzie już ciszej rozmawiał przez telefon.

      Usuń