czwartek, 21 marca 2013
Refleksje cioci Lululi. Migawki z ostatniego tygodnia
Im dłużej żyję, tym częściej przekonuję się, że moja pamięć ma charakter wybitnie migawkowy. Zamiast kilometrowych ciągów przyczynowo-skutkowych zapisują się w niej pojedyncze mgnienia, rozbłyski przeszłości - zarówno tej odległej, dziecinno-naiwnej, jak i tej zupełnie jeszcze świeżej, dopiero co wykluwającej się z teraźniejszości. Lekko wyblakłe, przykurzone - jak fragmenty starych filmów urywających się znienacka - i, jak stare nieme filmy, opatrzone pięknie wykaligrafowanymi etykietkami z napisami...
Może tak najwygodniej przechowuje się dane w mózgu? Zdefragmentowane, poukładane w odpowiednich szufladkach klastry informacji skondensowanych do niezbędnego minimum? Oto próbka takich migawek z minionego - szalenie intensywnego - tygodnia. Zawartość Nulkowej głowy wzbogacona naprędce o kilka wniosków (żeby nikt mi nie zarzucał, iż pędzę żywot bezrefleksyjny i jałowy). :-) Kolaż tematów, wrażeń i błahostek.
Back to black? ;-)
Spotkanie z kominiarzem przynosi zazwyczaj szczęście, o ile pamięta się o złapaniu guzika i ładnym uśmiechnięciu się do umorusanego pana w czerni. Na szczęście guzików mi nie brakuje - gorzej z kominiarzami. Tych widuję rzadziej i - w dodatku - wyłącznie w Krakowie. Pisałam już kiedyś o moim spotkaniu z kominiarzem w Łagiewnikach. Później, krążąc nieustannie między Grodziskiem a Krakowem, nie spotkałam już ani jednego przedstawiciela tej profesji. W Poznaniu też nie było mi dane ujrzeć tej jakże charakterystycznej postaci - guziki czekały nietknięte. I dopiero moja ostatnia wizyta w grodzie Kraka przyniosła im ukojenie. Kominiarz! Najprawdziwszy! Wpadłam na niego, wchodząc do klatki bloku, w którym miałam do załatwienia pewien drobiazg. I od razu zrobiło mi się jakoś jaśniej, przyjemniej - kto by pomyślał, że żałobny kolor kominiarskiego wdzianka może przynieść tyle radości?
WNIOSEK: po szczęście trzeba się czasem wybrać aż do Krakowa! ;-)
Ciemność widzę, widzę ciemność!
W Krakowie, prócz kominiarzy, można też od czasu do czasu spotkać również Księcia Ciemności. Tak, tak, prawdziwego Księcia, a nie jakiegoś tam podrabianego Nergala w futerku wprost z okładki "Vivy!", "Gali" czy innego ekskluzywnego pisemka... Książę ma niecałe 2 lata, rzęsy dłuższe niż jakakolwiek znana mi niewiasta (w dodatku bez grama tuszu do rzęs) i charakterek godny despoty-geniusza. :-D Wykazuje się przy tym niesamowitą inwencją artykulacyjną - to za jego sprawą dorobiłam się nowej ksywki, stając się ciocią Lululą (w skrócie: Lulą).
WNIOSEK: z Krakowa - prócz obwarzanków, figurki smoka tudzież pocztówki z Wawelem - można niekiedy przywieźć nieco ciekawsze pamiątki...
Moje i mojsze
Dokładnie 3 miesiące temu nastąpił mój prywatny koniec świata. Dowiedziałam się, że mam pracę. I że w związku z tym czeka mnie błyskawiczna przeprowadzka z Krakowa do Poznania. Był mroźny przedświąteczny dzień, po zmrożonym niebie wędrowało chłodne słońce, autobus z Poznania wypełniony był wracającymi do domów na Boże Narodzenie studentami, jakieś dziewczę niemal zemdlało w ścisku panującym w środku, a jakiś starszy pan referował kierowcy swoje przygody w charakterze komiwojażera. Wracałam do Grodziska szczęśliwa (dostałam pracę...) i przerażona (...w Poznaniu), ledwo oddychając (no dobra, na to wpływ miała przede wszystkim autobusowa duchota).
Nie bałam się pracy. Nie bałam się, że zupełnie nie wiem, z czym będzie mi się dane zetknąć w nowym miejscu. Strach budziła we mnie wizja wyrwania ze środowiska, w które wrastałam przez ponad 8 lat - z Łagiewnik, z Nowej Huty, z ulubionych knajpek, skwerów, parków i zaułków. I chyba nade wszystko - myśl, że już nigdy nie będę wracać do Krakowa jak do siebie. Myliłam się. Kiedy po kwartale odwiedziłam stolicę Małopolski, okazało się, że wciąż jest moja - a może nawet mojsza? ;-) I że nic nie straciłam - bo wciąż są tam ludzie, których kocham, lubię i cenię. :-) Tyle, że teraz punktem odniesienia dla tych uczuć i relacji stał się mój nowy dom: Poznań.
WNIOSEK: miłość na odległość jest jednak możliwa!
Gratuluję, ale nie zazdroszczę
Czas na łyżkę dziegciu dla zrównoważenia tych słodkich wyznań miłosnych. Kolejny raz przekonałam się, że samo pozowanie na osobę z wyższych sfer (tych duchowych, rzecz jasna...) nie wystarczy, by się takową osobą stać rzeczywiście. Człowiek z klasą nie musi udowadniać sobie i innym swojej wyższości, nieustannie powołując się na przyjaźnie z większymi od siebie. Człowiek z klasą nie wyżywa się na słabszych - i nie mówię tu o ludziach słabszych fizycznie, lecz także o tych, którzy po prostu zajmują słabszą pozycję, znaleźli się niżej w obowiązującej w danym miejscu hierarchii lub po prostu nie mają tak mocnych pleców. Człowiek z klasą nie uderza na oślep, tłumacząc się później, że w nerwach nie dostrzegł, w co celuje i z jaką siłą bije. Ludzi z klasą jest niewielu na tym świecie... ale za to stykając się z nimi, można dostać ciekawe i przydatne informacje zwrotne od otoczenia. ;-)
Pewnie jeszcze niejeden raz zdarzy mi się zetknąć z nieprofesjonalizmem, nieuprzejmością czy też przenoszeniem własnych frustracji na innych. Pewnie też niejeden raz po wszystkim usłyszę wymuszone przeprosiny, by kilkanaście godzin później przekonać się, że przepraszający tak przedstawia sprawę, by z siebie zrobić ofiarę, a ze mnie - kata. Cenna umiejętność. Gratuluję, ale nie zazdroszczę. Ja po prostu będę robić swoje, najlepiej jak potrafię, choćby mnie to czasami kosztowało trochę nerwów i sporo łez, i wyciągać wnioski - jak choćby ten poniżej.
WNIOSEK: jak to mówią, lepiej wejść komuś w drogę niż w dupę...
Groźne uzależnienie
Nauczona przykrymi doświadczeniami, nauczyłam się, że lepiej nie przywiązywać się zanadto i zbyt szybko do ludzi, zjawisk i rzeczy, by ograniczyć do minimum ryzyko późniejszego cierpienia wywołanego rozstaniami. Dupa... Teorię znam, ale praktyka nadal mi nie wychodzi. Już odczuwam przywiązanie do ludzi, miejsc, zajęć, które jeszcze niedawno obiecywałam sobie traktować z chłodnym dystansem - żeby nie bolało, jeśli okaże się, że Poznań to tylko tymczasowy przystanek na mojej życiowej ścieżce.
Niebawem okaże się, czy te związki mają szansę na przetrwanie, czy znów - jak po pechowym rzucie kostką - wrócę na pole z napisem "Start" po przemierzeniu zaledwie kilku oczek na planszy... Czekam na wyrok i - choć obiecałam sobie, że zachowam dystans - trochę się denerwuję brakiem informacji zwrotnej.
WNIOSEK: oj, głupia ty, głupia ty...
* * *
P.S.1. Pierwszy dzień wiosny w Poznaniu wyjątkowo mało wiosenny - śnieg prószy od czasu do czasu, słońca brak, zimno, szarawo, a w dodatku na butach non stop pojawiają się odbarwienia (czym tu się posypuje chodniki, do kroćset?)... Pogodo, domagam się bardziej stanowczej reakcji na wymogi kalendarza! :-P
P.S.2. To już druga rocznica "wyzwolenia". Jak to dobrze. :-) Zaczynam rozumieć amerykańską modę na urządzanie przyjęć rozwodowych... ;-)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz