środa, 13 marca 2013

Granice muzycznej przyzwoitości

Już od kilkunastu lat nie śpiewałam publicznie (no, chyba że przy ognisku i po solidnej porcji jakiegoś procentowego "znieczulacza" - dla widowni, nie dla mnie...). Nie umiem - choć kiedyś, w okolicach szkoły podstawowej, szło mi to całkiem nieźle. Niestety, brak regularnych ćwiczeń "aparatury" robi swoje - straciłam głos, pewnie już na amen... Dlatego nie śpiewam publicznie i basta.

Nie znaczy to jednak, że w ogóle nie wydaję z siebie dźwięków nawiązujących mniej lub bardziej do tego, co w powszechnym przekonaniu uchodzi za muzykę. Owszem, zdarza mi się nucić coś pod nosem, kiedy prowadzę samochód, sprzątam, zmywam gary albo coś pichcę. Śpiewam też od czasu do czasu w kościele, choć z racji grzesznego żywota, jaki pędzę obecnie, nieczęsto miewam do tego okazję... A szkoda, bo podobno ten, kto śpiewa, modli się dwa razy. O ile, oczywiście, wierzy się w moc modlitwy.


Niestety, ostania okazja do kościelnych śpiewów nie była zbyt radosna - w piątek 8 marca odbył się pogrzeb syna mojej kuzynki, malutkiego Filipa, który niecałe 20 miesięcy temu urodził się z poważną wadą serca i który - po długiej, zażartej walce, w której wielu z Was wspierało go, choćby oddając dla niego krew przed operacją - przegrał w końcu długą batalię z własnym organizmem i złym losem. 

Nie umiem i nie chcę opisywać uczuć, które rodzą się gdzieś między sercem a głową na widok malutkiej białej trumny i morza kwiatów w tym samym kolorze. Ale muszę napisać o tym, co podczas tej smutnej uroczystości w maleńkim kościółku na grodziskim cmentarzu wzbudziło moją zgrozę... i co bezpośrednio wiąże się z muzycznym wstępem do tego wpisu. 

We mszy pogrzebowej uczestniczył m.in. organista z mojej rodzinnej parafii - starszy już pan o charakterystycznym głosie i rozpoznawalnej w każdych okolicznościach iście grodziskiej wymowie. Nie był to z pewnością pierwszy pogrzeb, w którym uczestniczył, niestety, zapewne nie był to też pogrzeb ostatni. A powinien, bo jakość jego "posługi" wołała wprost o pomstę do nieba - i piszę to ja, laik w sprawach muzycznych.

Wyobraźcie sobie żałobników zgromadzonych w zimnej kaplicy cmentarnej wokół malutkiej białej trumny. Nabożne skupienie, ostrożną ciszę otulającą tę trumienkę oraz pochylone głowy rodziców malucha przerywa nagle hałaśliwe wejście muzyka, który - nie zwracając większej uwagi na otoczenie - zasiada z rozmachem do organów, jakby zaraz miał dać koncert przed trwającą w radosnym oczekiwaniu publiką... Czy to tylko niezgrabność, czy zwykły brak szacunku rutyniarza, który pogrzeby i śluby traktuje z równym lekceważeniem, nie musząc lękać się o posadę, bo organistów jest jak na lekarstwo?

Wyobraźcie sobie psalm - najpiękniejszy ze wszystkich, ten o pasterzu, który "prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć" - śpiewany do melodii zupełnie nieodpowiadającej dźwiękom wydobywającym się z ust organisty. Psalm, który mam wyryty w głowie słowo po słowie i dźwięk po dźwięku, bo jako dzieciak śpiewałam go razem z dwiema koleżankami podczas uroczystości komunijnych... 

Wyobraźcie sobie dostojną, poważną pieśń Anielski orszak śpiewaną w iście popowym tempie, godnym wiejskiej dyskoteki, a nie świątyni. I najpiękniejszą, choć zarazem najsmutniejszą z antyfon - Salve Regina przerywaną co chwilę, zmieniającą tempo jak melodia odtwarzana ze zniszczonej taśmy magnetofonowej...

Nie wiem, czy ten człowiek był zmęczony, pijany, czy też po prostu zlekceważył zupełnie konieczność choćby pobieżnego przygotowania się do uroczystości, której oprawę muzyczną miał zapewnić? Nie wiem, czy zdarzało się to już wcześniej, czy był to pierwszy taki wybryk? Nie mam też pojęcia, co wydarzyłoby się, gdybym nie skupiła wszystkich sił życiowych na tym, by po prostu nie podejść do niego i nie zażądać, żeby zamilkł, żeby przerwał ten groteskowy popis...

Ale wiem jedno: to nie powinno się było wydarzyć. Najbliżsi Filipa, ludzie, którzy walczyli zgodnie o każdy dzień jego życia, zasłużyli na to, by móc go godnie i w odpowiedniej atmosferze - tworzonej także przez muzykę - pożegnać. Bez zbędnych zgrzytów, we względnym spokoju. Z szacunkiem. To jest cholernie ważne, gdy się straci kogoś nagle i tak bezsensownie okrutnie - po miesiącach wypełnionych nadzieją na cud. Nie dla Filipa - bo wierzymy wszyscy, że on jest już w innym, lepszym świecie - ale właśnie dla tych, którzy będą musieli żyć dalej i zmierzyć się z poczuciem straty. I którzy z cmentarnej kaplicy wyniosą pewnie wspomnienie potwornego muzycznego dysonansu...

A wystarczyłaby tu zwykła ludzka przyzwoitość, która nakazuje milczeć, gdy nie ma się nic do powiedzenia - lub do zaśpiewania. I gdy nie potrafi się właściwie wykonywać powierzonych zadań... Jak zwykle okazałam się naiwniaczką, sądząc, że - skoro dla mnie jest to sprawa oczywista - jest to jakaś obowiązująca norma.

Przykro mi. 
Tak zwyczajnie, po ludzku, przykro.

P.S. Pisząc o Filipie, nie mogę nie wspomnieć o tych, którzy pomagali mu, gdy jeszcze żył. Przede wszystkim zaś o Rysiu - bez jego pomocy nie udałoby się rozkręcić akcji zbiórki krwi dla małego - m.in. w Krakowie i - pośrednio - także w Grodzisku. Dziękuję Wam - w imieniu rodziców małego i w swoim własnym. Podarowaliście mu 20 miesięcy pełnych nadziei i miłości.

1 komentarz: