Wstyd się przyznać, ale w ciągu mojego 28-letniego żywota leciałam samolotem tylko 2 razy. To był lot do Billund w Danii: moja młodsza siostra wygrała wycieczkę do Legolandu, a ja - już wtedy pełnoletnia - wybrałam się z nią jako opiekunka. Wycieczka była wspaniała, ale z samych lotów pamiętam niewiele. Najsilniej wyryło mi się w pamięci zdziwienie widokiem plaży nad Bałtykiem. Spoglądałam z góry na wąziutki, ledwo dostrzegalny pasek żółci między morzem granatu i morzem zieleni - cieniutką jak niteczka granicę oddzielającą potężne żywioły. A przecież tam w dole zawsze wydawało mi się, że łachy nadmorskiego piachu dzielące mnie od wody są rozległe, niemal nie do pokonania...
Młoda zna się na podniebnych podróżach znacznie lepiej niż ja. Nic dziwnego - odkąd wyemigrowała do Walii, pewnie bardziej opłaca jej się latać, niż tłuc autobusem przez pół Europy i kanał La Manche na dokładkę... Choć mogłaby to robić częściej, zanim rodzice i babcia zapomną, jak ta mała małpa wygląda.
W tę niedzielę - czyli wczoraj - spotkał mnie zaszczyt odbierania tegoż latającego dziecięcia z Ławicy. Odbierania z należytymi honorami - i przewożenia w pożyczonym na tę okazję od życzliwego kuzyna Passacie (kocham samochody typu kombi - a Pasek, jak się o nim wyraża czule kuzyn, choć rozpędza się powoli i ma pewne swoje wady, zasługuje na moją miłość szczególnie, bo bardzo przyjemnie się nim jeździ).
Na lotnisko wybrałam się z tatą, który koniecznie chciał mnie nawigować (staruszek czasami zapomina, że mam prawo jazdy od 10 lat i że - w przeciwieństwie do niego - nieźle jeżdżę...). Przybyliśmy rychło w czas, by zobaczyć lądowanie samolotu, na pokładzie którego moja młodsza siostrzyczka przybywała w rodzinne strony. Staruszek, oczywiście, spierał się ze mną, że jesteśmy za wcześnie, że to nie jest ten samolot, choć na tablicy pojawiła się już informacja o jego lądowaniu, i że on koniecznie chce iść na taras widokowy, bo to przecież taka frajda... Rozdzieliliśmy się więc - tata naburmuszony pomaszerował popatrzeć na lądujące wehikuły, a ja ustawiłam się w hali przylotów, by w odpowiednim momencie wyłapać z tłumu podróżnych moją jedyną i niepowtarzalną młodszą wersję. :-P
Trochę to trwało. Ale dzięki temu odkryłam przejście do innego wymiaru.
Najważniejszym miejscem w hali przylotów - z punktu widzenia komitetu powitalnego - jest ogromna ściana z mlecznobiałego szkła, z umieszczone na niej znakamii zakazu wstępu i informacjami ("Achtung! Achtung! Granica celna, przejście wzbronione!"). W tej mlecznobiałej ścianie znajduje się para drzwi z fotokomórką - rozchylają się za każdym razem, gdy z umieszczonego za nimi labiryntu korytarzy wydostaje się kolejny podróżny. Widok jest niemal hipnotyzujący, bo zgromadzony w półkolu tłum "witaczy" wpatruje się w owe drzwi z napięciem godnym co najmniej teleturnieju. Kto wyłoni się z bramki numer jeden? Czy będzie to wyczekiwana od tygodnia ciocia? A może mąż wracający z delegacji? Szczęśliwa rodzinka po pełnych przygód wakacjach? Czy też skwaszony biznesmen pędzący szybko po taksówkę, by nie spóźnić się na kolejne spotkanie?
Stałam sobie spokojnie i samotnie w tłumku oczekujących, zastanawiając się, co takiego jest w tej szklanej ścianie? Bo - przyznaję - i mnie ona urzekła. Nieprzenikniona, podświetlona leciutko od wewnątrz, delikatna granica między codziennością pełną gwaru a tajemnicą...
W końcu wpadłam na rozwiązanie tej zagadki. Granica celna? Toż to jedynie wymówka, marna w dodatku. Pretekst mający zabezpieczyć szklaną taflę i to, co ma ona ochraniać, przed wszędobylskimi intruzami. Bo tak naprawdę za ową mlecznobiałą ścianą skrywa się inny wymiar. Tak, właśnie tak. Znalazłam się na granicy światów.
To dlatego ludzie stojący wokół mnie tak bardzo cieszyli się na widok swoich bliskich. Niebezpieczna podróż do świata równoległego to w końcu nie przelewki! Kto wie, co może się wydarzyć po drodze... Zresztą, pełne ulgi miny osób przekraczających ową szklaną granicę, ich zmęczone, błyszczące lekko twarze potwierdzały tylko moje odkrycie. Ci ludzie wracali z dalekiej i niebezpiecznej podróży! Z pełnej magii rzeczywistości niedostępnej dla nas - zwyczajnych śmiertelników, pospolitych "czekaczy"...
Co oglądali? Dokąd zawędrowali w swoich podróżach w poprzek czasu, w głąb przestrzeni? Kogo lub co odnaleźli - albo zgubili? Szczupła rudowłosa piękność w zbyt dużych szpilkach jeszcze chwilę temu mogła bawić się na balu w Wersalu. Nerwowy starszy pan wyglądający na Hindusa wracał - być może - z wizyty w średniowiecznych lochach albo z rejsu dookoła Układu Słonecznego... Czy zapłakany dwulatek wczepiony rozpaczliwie w nogawkę spodni taty nie przestraszył się przed chwilą dinozaura albo kosmity? ;-)
Stałam sobie spokojnie i samotnie w tłumku oczekujących, zabawiając się wymyślaniem historii dla każdego, kogo wypluwały drzwi opatrzone znakami ostrzegawczymi i obserwując reakcje ludzi na to, co zobaczą po wydostaniu się do mojej rzeczywistości. Dominowała ulga, choć kilka osób mrugało ze zdziwieniem, jakby przyzwyczajając dopiero wzrok do panującego w hali oświelenia... Radość, oszołomienie, konsternacja, zawód - wszystko to malowało się na twarzach mijających mnie podróżnych. Czyżby nie wszyscy cieszyli się z powrotu do tego wymiaru?
W końcu - całkiem zwyczajnie, bez fajerwerków ani okrzyków radości - zza tafli szkła wyłoniła się moja siostra. Rozejrzała się szybko i - wyłowiwszy mnie wzrokiem z rzedniejącego powoli tłoku (oto jedna z licznych zalet ponadprzeciętnego wzrostu...) - podeszła, aby się przywitać. Ani słowem nie zająknęła się na temat tego, co znajdowało się za szkłem - i za drzwiami. Zapytana o podróż, milczała tajemniczo, zbywając mnie ogólnikami i kilkoma fotkami zrobionymi jakoby przez okno. Żadnych zwierzeń na temat podróży między światami i epokami. Żadnych wspomnień z dworu Króla Słońce czy też z wycieczki na Atlantydę. Nic. Null. Zero.
Łajza.
Wsiadłyśmy do samochodu, ściągnąwszy wcześniej tatę z tarasu widokowego, i najzwyczajniej w świecie zostawiłyśmy za sobą tajemnicze przejście, mlecznobiałe szkło i inny wymiar.
Ale ja wiem, że ono tam jest.
I kiedyś tam wrócę, zbadać dokładniej sprawę.
Słowo Wiedźmy. Słowo Nulka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz