czwartek, 13 grudnia 2012

ANULOWYM OKIEM: Srebrny Andy i jego cień

Jak dobrze znów być - choć na tydzień - w Krakowie! Nawet za tym nieszczęsnym smogiem stęskniłam się już nieco, przebywając na moich rodzimych nizinach. Jak dobrze ujrzeć znów anioły na rondach w centrum, choinkę na Rynku, komin Bonarki rozjaśniający tę ciemną (podobno jedną z najciemniejszych w tym roku) noc... I jak dobrze móc się znów cieszyć bliskością rozmaitych wydarzeń kulturalnych, bez konieczności odbywania kilkudziesięciokilometrowych pielgrzymek.

Muszę dobrze wykorzystać ten czas. Zaczęłam już dziś, mocnym wstępem w postaci dwóch wystaw odbywających się właśnie w naszym zacnym grodzie. Na jedną z nich czekałam już od dawna. O drugiej dowiedziałam się przypadkiem. Wiem, trochę wstyd, że tak słabo orientuję się w kalendarzu krakowskich imprez i wydarzeń, ale odległość 500 km i mój grodziski, pustelniczy tryb życia robią swoje... Zresztą, nieważne. Grunt, że mogłam się dziś nurzać w kulturze!



Mick Jagger widziany oczyma... no właśnie - kogo? ;-)



Tą niemal przeoczoną wystawą była ekspozycja prac graficznych Andy'ego Warhola w Międzynarodowym Centrum Kultury przy krakowskim Rynku. Powiało wielkim światem, nieprawdaż? Wystawa jest niewielka, ale wydaje się dość reprezentatywna. Na pokrytych srebrem i złotem ścianach, mających z jednej strony przypominać słynną Srebrną Fabrykę, z drugiej zaś - nawiązywać do kapiących złotem ikonostasów, obejrzeć można uśmiechniętą Marylin Monroe i słynne puszki z zupą Campbella, kowbojów, Indian, znanych Żydów... Wizerunki na trwałe wpisane w nurt pop-artu i nieobce nawet mało obytym z historią sztuki indywiduom.



A jednak - nawet te najbardziej "opatrzone" portrety potrafią niemal magnetycznie przykuwać uwagę, gdy się stanie z nimi twarzą w twarz. Tak było na przykład z moim "spotkaniem" z Franzem Kafką (to ten utrzymany w błękitnych tonach portret w prawym górnym rogu). Znam takiego Franza z co najmniej kilku podręczników i opracowań dotyczących literatury dwudziestolecia międzywojennego. Ale i tak nie umiałam mu się oprzeć. 

Może to prawda, że my, Polacy, lubimy najbardziej te piosenki, które już gdzieś kiedyś słyszeliśmy? I może podobnie jest z obrazami? A może po prostu to fakt, że ten opatrzony już wizerunek widzi się właśnie na żywo, wywołuje tyle wzruszeń? Dla mnie, dziewczęcia z prowincji, którym w głębi duszy do końca życia pozostanę, obcowanie z dziełami sztuki, wcześniej widywanymi tylko w książkach i albumach, zawsze będzie silnym doznaniem estetycznym. Żadnych pośredniczących mediów, które mogłyby zakłócać przekaz i przecedzać moje emocje przez papier czy ekran monitora. 

Zapatrzyłam się w Kafkę na amen. Zresztą, nie ja jedna...

Jednak nie tylko on mnie urzekło. Były jeszcze 2 takie prace. Pierwsza z nich to cykl religijnych grafik ukazujących walkę świętej Małgorzaty ze smokiem. Psychodeliczne kolory, kosmiczne tło, i ten profil Małgorzaty, jakby żywcem wycięty z renesansowego malarstwa włoskiego - delikatna, dziewczęca postać w charakterystycznej fryzurze i sukni... to dla mnie, prowincjuszki średnio zorientowanej w sztuce po 1939 roku, nowość zupełna. Bo jakże to tak? Warhol obrazoburca, Warhol bawiący się formą i barwą, spłaszczonymi, odczłowieczonymi wizerunkami, ten Warhol mógłby mieć coś wspólnego z renesansem i religią? Ha! 

Dziwna to jednak religia - fragmentaryczna, wyłuskana z kontekstu. Smok - to jakaś wijąca się masa, ni to ze skrzydłem, ni to z ogonem. Małgorzata - choć ma walczyć - spogląda jedynie na ów widoczny w prawej części grafiki fragment smoczego cielska. Zamazane rysy twarzy, ledwo widoczne oko, płaszczyzna policzka. I cztery odbitki, różniące się jedynie kolorystyką. To religia formy, pozbawiona głębszych sensów, wyzuta z charakterystycznej dla malarstwa religijnego otoczki. Zabawa mitem.



A urzeczenie numer dwa? To ten autoportret z cieniem.
I nie chodzi bynajmniej o ciekawe rozwiązanie formalne, jakim jest przeniesienie "punktu ciężkości" tej grafiki z twarzy, zepchniętej tu na margines, na ten jakby zdziwiony cień, zajmujący zdecydowanie większą powierzchnię. Idzie o moje wzruszenie - znowu! - gdy zatrzymując się przy tej pracy, odkryłam, że jakiś czas temu sama bawiłam się w podobny sposób ze swoim cieniem, popełniając- najzupełniej nieświadomie i dość przy tym nieudolnie - plagiat. 


2011


2009

Andy, więc ty też...?


Cóż takiego jest w cieniach, że potrafią tak zafascynować - zarówno artystę, jak i zwykłą zjadaczkę chleba? Skąd bierze się wrażliwość na cień? Na to drugie oblicze - wydłużone, powyciągane, o zmienionych proporcjach, a jednak - nasze... Żywe. 


Pamiętam, że robiąc te zdjęcia, miałam początkowo spory problem z właściwym wykadrowaniem obrazu. Zupełnie jakby własny cień płatał mi figle... A schwytany ostatecznie i utrwalony w wersji cyfrowej, ukazywał później swoje zadziwiające tendencje do deformacji... Spróbujcie się tak kiedyś pobawić z własnym cieniem, a zobaczycie, ile będzie z tym zachodu.

Namieszał mi w głowie ten Warhol i skłonił do myślenia. Nie tylko o cieniach, ale o kwestii wizerunku w ogóle. I o sztuce - o tym, co może się nią stać i czy w ogóle istnieje coś, czego nie da się na nią przetworzyć? Skoro puszka zupy trafiła do muzeum, wszystko jest możliwe, prawda?

Wizyta w MCK była mimo wszystko zaledwie wstępem do prawdziwej uczty, która czekała na mnie w Muzeum Narodowym. Niech Franz Kafka podpowie Wam, co mam na myśli. Ciąg dalszy przemyśleń - jutro, bo dziś padam z nóg po całonocnej podróży (co zapewne poświadcza też dość chaotyczny charakter moich przemyśleń...).

Dobrej nocy zatem! 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz