piątek, 14 grudnia 2012

ANULOWYM OKIEM: Bruno, nareszcie!

Czas na ciąg dalszy relacji z mojego kulturalnego czwartku w Krakowie. :-) Zostawiłam Was wczoraj z Franzem Kafką nie bez kozery - bo postać ta stanowi łącznik między Warholem a artystą, którego prace obejrzałam później w Gmachu Głównym Muzeum Narodowego. Artystą, którego Kafka fascynował i którego nazwisko znalazło się nawet na stronie tytułowej polskiego wydania Procesu, choć z wydaniem tejże książki nie miał w gruncie rzeczy nic wspólnego, użyczając jedynie swego nazwiska narzeczonej, która przetłumaczyła powieść.





Podobno Bruno Schulz, bo o nim mowa, nigdy nie był w Krakowie na dłużej, a przynajmniej nie odnotowano tego faktu w żadnej z dostępnych biografii. Zawitał tu jednak w 70. rocznicę swej śmierci - a właściwie: zawitały jego grafiki należące do cyklu Xięga bałwochwalcza. Maleńka - moim zdaniem o wiele za mała - wystawa usadowiła się na pięterku w części galerii poświęconej kolorystom. Ot, kilkanaście ramek z niewielkimi, czarno-białymi grafikami, które Schulz przygotowywał za pomocą techniki zwanej cliché-verre. W jednym z listów (cytuję za Księgą listów opracowaną przez niezastąpionego schulzologa - Jerzego Ficowskiego) Schulz objaśniał tę technikę następująco:



Metoda, którą się posługuję, jest żmudna. Nie jest to akwaforta, ale tzw. cliché-verre – płyta szklana. Rysuje się igłą na warstwie czarnej żelatyny pokrywającej szkło, w ten sposób otrzymany negatywny, przeświecający rysunek traktuje się jak negatyw fotograficzny, tj. kopiuje się w ramce fotogr. na papierze światłoczułym, wywołuje, utrwala i zmywa – proceder jak przy odbitkach fotograficznych; koszt znaczny –  praca także.


Efekty owej pracy to cykl mrocznych, czarno-białych grafik, zaskakująco małych, nawet dla mnie, zaznajomionej już całkiem dobrze z twórczością drohobyckiego czarodzieja... Maleńki wycinek jego ogromnej i wielowymiarowej wyobraźni.


Miałam szczęście - trafiłam do MN po zmroku, na 1,5 godziny przed zamknięciem wystawy, w dzień powszedni. A zacni krakowianie nieczęsto zaglądają do muzeów o tak niewdzięcznej porze, rezerwując na takie kulturalne zabawy raczej weekend. Na pięterku było więc pustawo, intymnie. Musiałam tylko odczekać, aż zniknie mi z horyzontu jakaś rozwydrzona pannica, oprowadzająca po wystawie swojego absztyfikanta i mizdrząca się do niego przy każdym obrazie ("Kochanie, ale ty nie patrz na mnie, patrz na te obrazki!"). Już, już miałam odezwać się i poprawić ją, kiedy zaczęła wygadywać jakieś bzdury o moim (moim!) Brunonie i jego kobietach, ale powstrzymała mnie przed tym myśl, że - milcząc - szybciej się pozbędę natrętów. I rzeczywiście, po pięciu minutach zniknęli. Uff... Zostaliśmy wreszcie sam na sam - Bruno i ja.


Zdarzyło Wam się kiedykolwiek zakochać od pierwszego wejrzenia? Mnie tak. Jeden, jedyny raz. I ten stan trwa, a nawet pogłębia się, mimo upływu lat. Choć właściwie "wejrzenie" należałoby zastąpić "słowem". Bo w Schulzu zakochałam się właśnie od pierwszego słowa, dawno temu, jeszcze w czasach liceum, kiedy to - jako pilna uczennica - z wyprzedzeniem zapoznawałam się ze szkolnymi lekturami. Zaczęło się od opowiadań. Później odkrywałam krok po kroku kolejne publikacje dotyczące tego artysty, aż w końcu wzięłam udział w olimpiadzie, na którymś z etapów wybierając sobie Brunona jako obiekt moich badań. Minęło więc już ponad 10 lat od chwili, kiedy po raz pierwszy odwiedziłam Sklepy cynamonowe. Ale dopiero wczoraj po raz pierwszy mogłam obejrzeć na żywo, oddzielona jedynie taflą szkła, oryginalne prace plastyczne mojego ukochanego twórcy. Wyprawa do Drohobycza wciąż pozostaje w sferze planów, a niedobre Muzeum Literatury w stolicy zawsze jest jak na złość zamknięte, gdy przyjeżdżam do Warszawy...

Nie przyszła góra do Mahometa, przyszedł więc Mahomet do góry. 
Schulz przyjechał do mnie. I zaczarował mnie na nowo, jak kiedyś słowami. 

Znacie ten skurcz serca, dopadający człowieka, gdy widzi z bliska coś, co kocha, a co do tej pory mógł obserwować jedynie z daleka, w sposób zapośredniczony? Nieważne, że mam kilkanaście książek (w tym najnowszą - Księgę obrazów) z doskonałymi reprodukcjami prac plastycznych Brunona S. Nieważne, że większość z tych grafik znam na pamięć. Nieważne... Bo możliwość zobaczenia ich w końcu bez pośredniczących mediów, prześledzenia każdej kreski, każdej naniesionej przez artystę poprawki (jak na grafice niżej - przyjrzyjcie się), obejrzenia obrazów pod każdym niemal kątem  - to doznanie zupełnie innej jakości.


Zrozumcie mnie. Nie jestem afektowaną pannicą piszczącą na widok swojego idola. Nie mdleję, nie dostaję palpitacji, nie piszę wierszy pochwalnych w pamiętniczku zamykanym na posrebrzaną kłódkę w kształcie serca. Ale mam swoich ukochanych twórców, wśród których Bruno Schulz, niepozorny nauczyciel z Drohobycza, wiedzie zdecydowany prym. Gdybym mogła oddać któremuś artyście 10 lat swojego życia, w ten sposób przedłużając jego egzystencję, to bez wahania obdarowałabym tą dekadą właśnie Schulza - i tylko jego. Dlatego wczorajsze 1,5 godziny spędzone wśród jego prac było dla mnie doznaniem, którego nie potrafię nawet przyporządkować do żadnej ze znanych mi kategorii.

W samotności, niemal dotykając nosem szkła zabezpieczającego każdy obraz, kontemplowałam szczegóły każdej z prac, odkrywając rzeczy, których nie potrafiłam dostrzec na reprodukcjach. Sposób kreskowania, budowania nastroju, gra świateł i cieni - i te kobiety, władcze, mroczne, świadome swoich mocy, górujące nad skarlałymi, upokorzonymi mężczyznami, stworzonymi, by im służyć... Niby znane mi doskonale obsesyjne wizje, utrwalone i uratowane przed szaleństwem wojny - a jednak wciąż świeże, wciąż pobudzające wyobraźnię. I ten podpis - leciutki, ołówkowy wężyk pod niemal każdą z grafik: nieśmiały, delikatny, ledwie widoczny - niepozorny jak sam Schulz.


Bruno, Bruno, gdybyś tylko wiedział, jak mało z Ciebie i Twoich prac przetrwało... Jak ubogo prezentuje się Twoja biografia, zamknięta w kilkunastu najważniejszych datach i spisana - ku pamięci - na tablicy otwierającej wystawę. A przecież to tylko pozory, za którymi skrywa się inna rzeczywistość. Regiony wielkiej herezji, w których króluje niepodzielnie groźna, pełna blasku kobiecość.

* * *

Nie. Nie będę się tutaj rozpisywać nad symboliką zaklętą w czarno-białych wizjach Schulza. Idźcie do muzeum, zobaczcie, oceńcie. Poszukajcie jego twarzy na każdym z obrazów, uśmiechnijcie się do Introdukcji, zmierzcie surowym spojrzeniem okrutną Undulę, dajcie się porwać Bachanaliom, złóżcie hołd Pannie Hestii z pejczem w dłoni...  I pomyślcie ciepło o czarodzieju z Drohobycza, który zawitał do Krakowa na kilka chwil, by raz jeszcze pokazać światu swoje obsesje, lęki i pragnienia. 

* * * 

P.S. Nie mogłam się powstrzymać, by nie zawitać przy okazji do kilku ulubionych kątów w muzeum. Do Malczewskiego - mojego ulubieńca numer 2. I do jego pięknych kobiet, do faunów i aniołów...




Musiałam też zerknąć choć na moment na jeden z moich ulubionych obiektów w krakowskich zbiorach - Werandę przed południem Zbysława Marka Maciejewskiego.


No i nie mogłam się powstrzymać przed drobną złośliwością wobec Tarasewicza i jego idiotycznej pasiastej instalacji... Ot, taki mały zgrzycik kolorystyczny na pamiątkę. ;-)


Musiałam. Bo kto wie, kiedy znów będę w Krakowie? I kiedy nawiedzę ponownie szacowny gmach przy alejach? Mam poczucie, że kończy się moja krakowska "genialna epoka". Dlatego przy okazji wizyty u Schulza zrobiłam kilka zdjęć - by mieć pożywkę dla wspomnień. Po prostu - by pamiętać.

P.S.2. Od 27 grudnia 2012 do 27 stycznia 2013 roku Muzeum Narodowe ma udostępniać swoje zbiory za darmo! Więcej informacji tutaj. A ja już teraz POLECAM! :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz