wtorek, 22 stycznia 2013

Wielki nieobecny

Jako dziecko niemal każdą, nawet najbanalniejszą opowieść potrafiłam przekształcić w baśń. Wystarczyło, że któryś z dorosłych zaczynał snuć wspomnienia... Celowała w tym nieżyjąca już babcia, mama mojego taty. Każdy weekend spędzony w jej malutkim domku w Dębienku pod Stęszewem oznaczał nie tylko wizytę nad położonym nieopodal jeziorem, ale przede wszystkim - niezliczone historie z przeszłości, które płynęły leniwie przez nieruchome, rozgrzane powietrze kolejnych letnich wieczorów.

W tych opowieściach dwie siostry, które utopiły się w Lipnie, bo jedna chciała ratować drugą, zmieniały się w niebezpieczne topielice, wabiące później kolejnych nieostrożnych amatorów kąpieli i wciągające ich pod wodę. Woźnica, który w latach okupacji niemieckiej usiłował porwać babcię, wracającą do domu z pracy w pobliskiej roszarni, zmieniał się w złośliwego diabła z rogami sprytnie schowanymi pod wysłużonym kapeluszem. Pradziadek, który umarł po tym, jak przeziębił się, przeleżawszy kilka godzin nalotu niemieckiego w pełnym śniegu rowie, i który mógł się pochwalić najpiękniejszymi i najzdrowszymi zębami w całej wiosce, nawet w ostatniej chwili uśmiechał się przepięknie do nadchodzącej po niego Śmierci...



Moja dziecinna łepetynka działała niczym filtr. Przesączały się przez niego kolejne historie, coraz bardziej oddzielając się od rzeczywistości i zyskując nowe, fantastyczne nieraz barwy. No i szczęśliwe zakończenia, ma się rozumieć - bo tak przeważnie bywa w baśniach dla najmłodszych czytelników. I tylko jednej opowieści nie potrafiłam oswoić na tyle, by nadać jej dobre zakończenie, ten hollywoodzki happy end w wielkim stylu.

Była to opowieść o pannie, której udało się rozkochać w sobie młodszego od niej chłopaka - znanego w całej okolicy łamacza serc niewieścich. Rezolutna dziewczyna (której - w innej z babcinych historii - udało się przetrwać wojnę i okupację, uciec w wielkim stylu spod Tczewa, dokąd została przez Niemców wywieziona na roboty, a później - dzięki spotkanym gdzieś między Tczewem a Poznaniem dobrym ludziom - uratować się od śmierci głodowej), omotała sobie owego kawalera wokół paluszka bez większych problemów, aż w końcu oboje stanęli przed ołtarzem.

Tu zwykle baśnie i bajki kończą się standardowym "i żyli długo i szczęśliwie". 
Ale w tej historii był jeszcze ciąg dalszy, którego nie da się zbyć podobnym komunałem.

Młodzieniec okazał się mężem czułym... ale na uroki innych panien, a nie tylko młodej żony. Spłodził więc dziecko i zwiał. Dziecko umarło. On - wrócił. A później odchodził i wracał kilka razy, pozostawiając po sobie jeszcze trójkę maluchów, którym - o dziwo - udało się przeżyć. W końcu - zjawił się po raz ostatni. Ale pozbawiona już skrupułów dziewczyna, która przetrwała wojnę, okupację, roboty, głodówkę i bolesną utratę złudzeń, dziewczyna, która w tym czasie zdążyła zmienić się w zgorzkniałą starszą kobietę i matkę gromadki półsierot, przegnała go na cztery wiatry. Tym razem skutecznie.

Słuchałam tej historii i - jak zwykle - czekałam na szczęśliwe, baśniowe zakończenie. Na próżno. Nigdy nie nadeszło. Zamiast niego - na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku - przyszła sucha, rzeczowa informacja o śmierci dawnego lekkoducha - w osamotnieniu, w domu starców gdzieś w Gnieźnie czy w okolicy. 

Wyobraźnia, w której moce wierzyłam i wciąż wierzę święcie, tym razem nie pospieszyła z pomocą. Niesforny młodzieniec nie zrozumiał swoich błędów, a jego żona nie czekała wiernie, tkając mu koszulę z pokrzyw, która miałaby moc oczyszczenia jego duszy. Odłamek szkła też nie wypadł z jego - zielonego podobno - oka. Zły czar, który rozdzielił dawnych kochanków, przetrwał do samego końca.

Nigdy nie poznałam dziadka - ojca mojego ojca.
Znam go z opowieści - i z imienia. A imię miał piękne, kojarzące się z mitami - Dionizy.
Wiem, że był przystojny, bystry i bardzo niestały w uczuciach.
Pamiętam też zdjęcie ślubne, z którego razem z babcią spogląda gdzieś w bok, w niepewną, mroczną przyszłość, z leciutkim półuśmiechem na wąskich ustach. Jako dziecko wiecznie słyszałam, że jestem do niego podobna, nie wiedząc, czy cieszyć się z tego, czy może żałować... 

Bohater smutnej baśni. 
Wielki nieobecny.
Mój niepoznany nigdy dziadek.


Tęskniłam za nim jako dzieciak, który znał z książek tylko dobre zakończenia. Na lekcjach historii w szkole podstawowej, podczas gdy inne dzieciaki demonstrowały pieczołowicie rozrysowywane drzewa genealogiczne, wstydziłam się, że to, co ja mam do powiedzenia na temat swojej rodziny, jest tak niekompletne, choć to właśnie po tym dziadku noszę nazwisko. A później - zajęta tworzeniem własnej, świeżej wciąż historii, najzwyczajniej w świecie zapomniałam o nim. Dość miałam własnych problemów.

Dziś samotnie wracam myślą do tych dawnych dziejów.
Nie ma już babci, która snuła wielowątkowe opowieści o dawnych czasach - więc nikt mi już nie przypomni, jak miały na imię siostry-topielice. Odchodziła powoli, schorowana i niema. A razem z nią zaczęły mnie opuszczać historie.

Rok temu pisałam tu na blogu o dziadku Ludwiku, który nauczył mnie czytać. Dziś przyszedł mi na myśl ten - zagubiony na własne życzenie - wielki nieobecny. Nie znałam go. Nie miałam okazji pokochać - ani nawet usłyszeć jego wersji tej historii. Ale chciałabym zachować wspomnienie o nim - bez oceniania, bez krytyki. Ot tak, na Dzień Dziadka. Zanim na dobre zapomnę, że był.

2 komentarze:

  1. pięknie to napisałaś...
    Mój ukochany Dziadziuś zmarł trzy miesiące temu. I dalej tak ciężko to przeboleć...

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmmm... W pewnym sensie bylo to hollywodzkie zakonczenie. Moze lepsze ze jednak wrocil i zostal przepedzony niz mial nie wrocic wcale, a kobieta wyczekiwac w nieskonczonosc... Byl to swego rodzaju tryiumf nad nieszczesliwym uczuciem.

    OdpowiedzUsuń