Przez niemal trzy dekady życia nauczyłam się przede wszystkim jednego: ostrożności w realizowaniu zachcianek i poprzestawaniu na tym, na co mnie stać. Tej reguły trzymam się i dzisiaj. Owszem, miewam zachcianki, ale maleńkie i najczęściej niezbyt kosztowne. Oszczędnie gospodaruję środkami, nie wydaję majątku na ciuchy, jedzenie, książki (choć może w tym ostatnim wypadku zdarza mi się od czasu do czasu zaszaleć), unikam, jak tylko mogę, pożyczek i kredytów...
Może to dlatego, że bądź co bądź jestem ekonomistką. A i różne rodzinne historie sprawiły, że wystrzegam się wszelkich długów jak ognia i wolę nie mieć czegoś, niż zapożyczać się tylko po to, by tę rzecz zdobyć. Obywam się. I ta świadomość bynajmniej mi nie ciąży...
Ale nie oszukujmy się, przychodzi taki moment, że nawet ja zaczynam mieć ochotę na szaleństwo. Jakiekolwiek. Niewielkie. Malutkie. I tylko dla mnie. Dla odmiany.
Co to będzie? Nie powiem, żeby nie zapeszyć.
Ale mam 2-3 pomysły do zrealizowania i być może któryś z nich uda mi się wprowadzić w życie skutecznie.
Chcę zrobić coś, czego do tej pory nie robiłam.
Chcę sprawdzić, jak to jest.
Przestać się martwić byle czym i rozjaśnić sobie nieco tę szaro zapowiadającą się zimę...
Kiedy, jeśli nie teraz?
Kto, jeśli nie ja sama mam zmienić coś w tym powszedniejącym mi powoli trójkącie bermudzkim wyznaczonym przez dom, pracę i Grodzisk?
Trzymajcie kciuki, proszę.
Trzymam :)
OdpowiedzUsuń