W moich wspomnieniach początek maja nadciąga nieodmiennie na brzęczących radośnie chrabąszczowych skrzydełkach. Ileż lat nie widziałam już chrabąszczy majowych, zmory późnowiosennych lekcji w podstawówce i dużych przerw, wypełniających się piskiem dziewcząt i rechotem kolegów straszących je tymi nieszczęsnymi stworzonkami?! Był czas, że bałyśmy się z koleżankami otwierać piórniki, a widok przewróconego na plecy (pancerzyk?) przedstawiciela gatunku Melolontha melolontha, bezradnie wymachującego odnóżami i czułkami (zwanymi podobno buławkami - jakże hetmańsko!), wywoływał zbiorową histerię połączoną ze spazmami...
Zniknęły mi z pola widzenia te rzesze posłańców późnej wiosny. Nie widać ich w Krakowie. A może tylko ja nie potrafię ich wypatrzyć? Ostatni raz natknęłam się na te małe bestie podczas wyprawy na Ukrainę, w Podhorcach - 5 czy 6 lat temu...
Chrabąszcze przerażały nas szalenie, bo trudno było się ich pozbyć. Haczykowatymi odnóżami potrafiły wczepiać się w ubranie, we włosy, nawet w dłonie... Desperacko uczepione, walczyły z grawitacją, gdy my, nieprzytomne ze strachu, usiłowałyśmy jak najszybciej zerwać tę niewygodną, krępującą znajomość. Cóż to były za batalie...
Dziś, wspominając te dziecinne figle, myślę sobie, że sama jestem trochę jak ten chrabąszcz. Bo też mam haczyki.
Część z nich mocno trzyma się już Krakowa. Pozaczepiałam je solidnie. Gdzieś na mojej łagiewnickiej górce, budując z mozołem swoją małą przystań w wynajętym kącie. I w Nowej Hucie. I na Bronowicach, w Podgórzu, na Kazimierzu... Kilka moich miejsc - kilkoro wypróbowanych przyjaciół. Kilkunastu dobrych znajomych. I praca, którą lubię.
Ale częścią wciąż trzymam się Grodziska. Od soboty jestem w domu, przygotowując się powoli do trzech dni maminego "szpitalenia się". Mam więc dobrą okazję do zrewidowania tych połączeń. Kiedyś było ich tak wiele, że nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym żyć gdziekolwiek indziej. Studia miały być zaledwie 5-letnią przygodą. Ostatnią wycieczką przed całkowitym zakorzenieniem się w rodzinnym mieście. Bo to tutaj miałam rodzinę, dom, chłopaka i znajomych.
Dziś widzę, że pozostało mi zaledwie kilka haczyków. I że te połączenia nadwątlają się z każdym rokiem coraz bardziej. Szybciej tracę tu cierpliwość. Przypominam sobie swoje wady. Denerwuję się, widząc, jak wiele dzieje się w domu rzeczy złych lub po prostu głupich. Cierpię, widząc rozpadanie się tego świata, w którym się wychowywałam - i powolne odchodzenie ludzi, którzy kiedyś wydawali mi się niezniszczalni...
Grodzisk zaczyna być pustynią.
A wśród lotnych piasków trudno znaleźć punkt zaczepienia. Nawet chrabąszczowi.
Może więc pewnego dnia obudzę się i odkryję, że ostatni haczyk zniknął?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz