Trudno mi nawet nazwać to uczucie. Zawisa ono zwykle gdzieś między sercem a żołądkiem. Nie jak kamień, nie. Raczej jak wibrująca wciąż delikatnie membrana, wychwytująca najlżejsze nieprawidłowości w otoczeniu i przekazująca je dalej - mojej (pod?)świadomości. Od wczoraj - do teraz - nieustannie.
Nie lekceważę tych sygnałów, bo zwykle stanowią one pierwszą zapowiedź, że wydarzy się coś, co mi się nie spodoba. Ostatni raz przeżywałam coś takiego przed wyjazdem Młodej na Wyspy. Zwykła, kilkudniowa wycieczka do brata jej chłopaka - coś w rodzaju wakacji, zasłużonych zresztą, bo całe lato pracowała. A jednak - cichutki głosik w mojej głowie podpowiadał mi, że nie przyniesie to niczego dobrego. No i mam. Wczoraj Młoda znów wyjechała - podobno na kilka dni, nie chciała powiedzieć mi nic więcej. Wiem tylko, że wysłała gdzieś swoje CV. Że chcą tam z K. znaleźć pracę na wakacje. Tyle, jeśli chodzi o oficjalne wieści. Ale ja czuję, że to coś więcej. Zupełnie, jakby mieli tam już zostać na dobre.
Oczywiście, to żadne nieszczęście. Tysiące młodych ludzi wyjeżdżają w poszukiwaniu pracy za granicę. Ale do tej pory żadne z tych ludzi nie było moją osobistą młodszą siostrą. Teraz to się zmienia. I że - w razie kłopotów - nie będę mogła jej już tak łatwo pomóc, jak to bywało do tej pory, bo kilka tysięcy kilometrów to nie to samo, co banalna odległość między Krakowem a Poznaniem.
Zresztą, powodów do niepokoju nie dostarcza mi tylko moja młodsza wersja. W przyszłym tygodniu Mama będzie operowana. Prosty zabieg - teoretycznie. Ale trochę strach. Jak każde dziecię ludu odczuwam głęboką nieufność do lekarzy i do szpitali, starając się unikać i jednych, i drugich, jak do tej pory - dość skutecznie, pomijając choróbsko, które nękało mnie rok temu. Teraz jednak trzeba będzie zaufać grodziskiej służbie zdrowia - choć może nie do końca zaufać, bo zamierzam pojechać na długi weekend do domu i patrzeć im wszystkim uważnie na ręce. Ktoś musi - a Młodej, która mogłaby się tym zająć, bo ma (miała?) bliżej, nie będzie w kraju.
A może ten niepokój (jaskółczy? Tak to było w "Kordianie"?) wiąże się tylko z nieporządkiem w mojej głowie i sercu? Wplątuję się coraz bardziej w zawiłości, których miałam - obiecałam to sobie! - unikać. Wplątuję radośnie, z entuzjazmem, który tylko w coraz rzadszych chwilach refleksji gaszony jest brutalnie przez resztki mojego zdrowego rozsądku.
Może więc te wibracje - to tylko ja, szkodząca znów samej sobie? Oby tak było, bo z dwojga złego wolę sama pocierpieć, niż wiedzieć, że coś złego dzieje się z moimi bliskimi.
P.S. Sama sobie? To trochę jak w tej piosence...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz