Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Toteż - zdobywszy wejściówkę do Teatru STU na premierę sztuki "D o w n_u s" i zobaczywszy moje miejsce siedzące na poduszce na schodach - uznałam, że nie ma powodu, by marudzić, w końcu znajduję się w świątyni sztuki etc. etc. Miejscówka okazała się średnio komfortowa... Dopiero później pomyślałam, że ta "niewygodna poduszka" to znakomity klucz do całego spektaklu, wyreżyserowanego przez Dariusza Starczewskiego.
Bo niewygodna poduszka uwiera. Nie pozwala ani zasnąć, ani usiąść, ani oprzeć się porządnie... Psuje harmonię. Zakłóca wypoczynek. Odbiera spokój. Zupełnie jak ciążowy brzuszek - tak często odgrywany przez poduszki w rozmaitych zabawach albo przedstawieniach - niszczy świat, który wybudowali sobie z mozołem bohaterowie sztuki.
Ona i on. Mieszkanie - wreszcie wspólne. Pieczołowicie ustawiane meble - gigantyczne klocki, z których trzeba wciąż budować świat zamknięty w czterech ścianach. I nagle, niczym grom z jasnego nieba, wiadomość o ciąży. I o tym, że być może, zapewne, możliwe, bo kto to wie, nie ma pewności, ale istnieje ryzyko, pojawia się jedna maleńka szansa, a raczej niebezpieczeństwo, ograniczone wprawdzie do minimum, lecz obecne, dyndające nad głowami bohaterów niczym malutki, choć wciąż groźny miecz Damoklesa. Promil. Cień. Niuans.
Zespół Downa.
Brzuch, który - zamiast radosnej nadziei - prowokuje do najczarniejszych myśli.
Niewygodna poduszka.
I nagle świat wziętej prawniczki (Magdalena Walach) oraz jej lekko zdominowanego chłopaka (Marcin Sianko) zaczyna się kurczyć do rozmiarów TEGO. A TO wciąż rośnie, domagając się uwagi i nieuchronnie przypominając o zagrożeniu, o nieszczęsnych, źle dobranych chromosomach. I nawet gesty Magdaleny Walach na scenie - tak charakterystyczne dla kobiet w ciąży ułożenie rąk na brzuchu - wydają się przepełnione trwogą i obrzydzeniem. Bo w środku nie ma dziecka. Jest tam Down. TO.
Tej poduszki nie da się wyrzucić ani schować za kanapą. Trzeba się z nią mierzyć codziennie, aż do rozwiązania - bo dopiero ono potwierdzi lub zlikwiduje brutalną hipotezę postawioną przez lekarzy. Widzimy więc scenicznych przyszłych rodziców miotających się między domem, pracą a przychodnią, rozedrganych, obwiniających się wzajemnie ("To Twoje geny są złe!") i nieudolnie usiłujących się wspierać w obliczu niepewnej przyszłości, którą wymarzyli sobie zupełnie inaczej. I próbujących na gruzach własnych pięknych wizji - piękny dom, dobra praca, urocze i zdrowe dzieci wypełniające pokoje swoim radosnym śmiechem, czyli standardowy zestaw - sklecić sobie jakiekolwiek schronienie...
Ale TO okazuje się niewygodną poduszką nie tylko dla pary głównych bohaterów. Warto zaobserwować, jak reagują na wiadomość o Downie ich najbliżsi - jego ojciec, jej przyjaciółka. Ich wizyty, na początku swobodne, zaczynają z czasem ograniczać się do kurtuazyjnych "small talków", do zajrzeń "na chwilę", przy okazji... Zamiast siebie - zostawiają w bezpiecznej odległości haracz - prezenty dla TEGO. Ofiary zapewniające płytki, ale mimo wszystko kojący sumienie spokój.
A lekarze i ich rola w "prowadzeniu" pacjentki z TYM przez całą ciążę? Czy w systemie służby zdrowia jest w ogóle miejsce dla rodziców z takimi problemami? Jak rozmawiać z nimi o przyszłości? Jak przekazywać złe wieści i mówić o ryzyku, które z każdym dniem staje się realniejsze? Schematy, tak pomocne w innych przypadkach, w tym jednym, konkretnym, okazują się pustosłowiem. Wyrok pada - wymówiony szybko, niewyraźnie, jakby te słowa - "zespół Downa" - mogły okazać się zaraźliwe...
I wreszcie widzowie, bombardowani w swoich wygodnych fotelach tysiącem pytań, z których część już przytoczyłam wyżej. Jedno - podstawowe - do teraz wybrzmiewa w mojej głowie: JAK JA PORADZIŁABYM SOBIE W TEJ SYTUACJI? Wiedząc, że moje upragnione, długo wyczekiwane dziecko przyjdzie na świat... wybrakowane?
Bo chyba tak właśnie odbierają to bohaterowie sztuki. W naszym nowoczesnym, zgodnym z normami ISO i szablonami świecie nie ma wszak miejsca dla produktów niepełnowartościowych. A dziecko z zespołem Downa taki właśnie produkt stanowi. Nie przystaje do idealnych wizji rodziny. Odbiega od kanonów estetycznych. Nie mieści się w normach. Wywołuje konsternację, zdziwienie, politowanie...
Wstydzimy się tego na co dzień, więc udajemy, że tak nie jest. Głaszczemy po główkach dzieciaki, które ufnie odwracają w naszą stronę swoje charakterystyczne buzie, jednocześnie dziękując w duchu opatrzności, Bogu czy komu tam jeszcze, że to nie nas dotknął ten dopust. Kiwamy współczująco głowami. Oglądamy przedstawienia, aprobujemy łaskawie msze dla niepełnosprawnych umysłowo (czy wciąż nazywa się ich "sprawnymi inaczej"? Kilka lat temu ksiądz w moim rodzinnym mieście forsował takie właśnie określenie), świetlice, warsztaty terapii zajęciowej i szkoły specjalne. I pouczamy nasze - normalne na szczęście - dzieci, że to nieładnie nazywać kogoś Downem. Szlachetne gesty podszyte ulgą, że to nie w nas ugodził ślepy los.
"D o w n_u s" uderza w nasze poczucie ulgi. Przypomina, że może się ono okazać kruche. Tymczasowe. Charakterystycznymi, lekko nosowymi głosikami dzieciaków z zespołem Downa, które stanowią integralną część sztuki, wdziera się w głowy widzów, pozostawiając gdzieś w zaułku, w kącie zatrutą niepokojem myśl: A CO, JEŚLI...?
Za tę myśl jestem twórcom "D o w n_u s a" wdzięczna. I za irytującą Magdalenę Walach w roli kobiety dominującej, pewnej siebie, robiącej karierę i przejmującej dowodzenie w najdrobniejszych sprawach, kobiety, której przecież nie może urodzić się TAKIE dziecko. Jej nerwowa, ostra gra przyćmiła mocno Marcina Siankę - i nawet fakt, że tak właśnie rozłożone zostały akcenty w spektaklu, że miał on z założenia zagrać wycofanego lekko pantoflarza, nie zmienia mojego wrażenia, że mógł on zagrać lepiej, mniej teatralnie. Cóż, ale przynajmniej ładnie wyglądał - tego mu odmówić nie można. A może po prostu miał pecha, że znalazł się na jednej scenie z rudą pięknością, która naprawdę nieźle poradziła sobie z tym aktorskim wyzwaniem?
Rzecz jasna, nie był to spektakl wybitny - jest po prostu dobry. I potrzebny. Mimo to po podniesieniu się z mojej niewygodnej poduszki odczułam pewien niedosyt. Może zawinił tu sposób skonstruowania sztuki - przeskoki czasowe, na tyle duże, byśmy mogli przejść przez całą ciążę bohaterki i kilka momentów z jej późniejszego życia rodzinnego. Zabrakło mi mocniejszych akcentów, niedopowiedziane zostały też relacje między obojgiem przyszłych rodziców - a tyle byłoby tu do zagrania... Ale może tak właśnie musiało być i te puste miejsca trzeba będzie wypełnić własnymi myślami?
A mam ich po przedstawieniu sporo.
I dla takich wrażeń mogę częściej siadywać na poduszce.
P.S. Zdjęcia pochodzą ze strony Teatru. Więcej informacji na temat spektaklu możecie znaleźć tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz