Dość się już w życiu nachorowałam, więc od jakiegoś czasu staram się jak najrzadziej mieć do czynienia z molochem zwanym NFZ. Niestety, czasami zdarzają się takie sytuacje, w których spotkania nie da się uniknąć. I za każdy razem mocniej uderza mnie paranoiczne podejście do kwestii opieki zdrowotnej, która ze słowem "opieka" ma coraz mniej wspólnego...
Tak było i tym razem. Od nocy z piątku na sobotę nękają mnie migdałki. Przytyły, paskudniki i nie chcą schudnąć, co skutkuje paskudnym bólem gardła przy posiłkach, głębszych oddechach i przełykaniu śliny. O mówieniu nie wspominając - a jeśli ktoś ma w zwyczaju gadać tyle, co ja, to jednak JEST kłopot.
W sobotę myślałam, że ten przykry stan minie jakoś sam. Ot tak. Prześpię się. Odpocznę. A następnego dnia rano obudzę się i nie będę pamiętać o problemie. Tak się jednak nie stało.
W niedzielny poranek czułam się już na tyle źle (gorączka na poziomie 38,4 stopnia, paskudny ból gardła i odzywające się na nowo zatoki do kompletu), że postanowiłam odnaleźć najbliższą przychodnię otwartą w dni świąteczne i zasięgnąć porady lekarza. Padło na NZOZ przy Szwedzkiej. Upewniłam się telefonicznie, że przyjmują bez rejonizacji (gdyby tak było, musiałabym gnać na Aleję Pokoju albo ul. Św. Łazarza, bo moja przychodnia mieści się na Kazimierzu), ogarnęłam i pojechałam...
No i tutaj powiało paranoją.
Mea culpa - nie miałam przy sobie druczku RMUA. Ale w mojej firmie nie wydaje się go co miesiąc, nie spotkałam się też jeszcze z sytuacją, by lekarz odmówił mi przyjęcia bez dokumentu - wystarczyło, że dowoziłam stosowny papierek później, a doktorowi podawałam dane pracodawcy, które zwykle mam gdzieś zapisane na wszelki wypadek. Było tak zarówno, gdy korzystałam z opieki lekarza rodzinnego, jak i podczas nagłych nocnych czy świątecznych wizyt w Izbach Przyjęć.
A tu klops.
Przemiła pani w okienku rozkłada bezradnie ręce. Bez dowodu ubezpieczenia muszę wpłacić kaucję do odbioru w ciągu 7 dni za okazaniem stosownego dokumentu ubezpieczenia. Kaucja wynosi ni mniej, ni więcej - 150 złociszy.
Cóż, zdesperowana, podgorączkowana, coraz bardziej zmęczona i zniechęcona, a co najważniejsze - niemająca ani siły, ani głosu, żeby się wykłócać, powlokłam się do bankomatu i wypłaciłam wspomnianą kwotę. Wróciłam, podpisałam papierek... i tu kolejna niemiła niespodzianka.
Bo kaucję, owszem, można odebrać w ciągu 7 dni (czyli do następnej niedzieli), ale TYLKO we wtorek lub piątek w godzinach 10.00-13.00 w biurze na II piętrze. O czym dowiedziałam się już po podpisaniu papierów i wpłaceniu kwoty, przy czym sama pani z okienka rejestracji też nie bardzo orientowała się, co i jak.
Oględziny lekarskie trwały 2 minuty i polegały na zajrzeniu do mojego gardła i oświadczeniu - po moim stanowczym sygnale, że jeśli drewno wsadzone w moje usta przesunie się choć o milimetr - będę gryźć lub wymiotować - że mam sobie wziąć szpatułkę i sama się zająć migdałkiem, w którym utkwiło ciało obce - przyczyna zapalenia.
!!!
Mogłam jednak ugryźć tego gburowatego lekarza.
Choć pewnie nic by to nie zmieniło...
A teraz siedzę w domu, walczę z tym cholernym migdałkiem (próbowaliście kiedyś wsadzić sobie patyczek po lodach w przełyk i dotknąć - lub chociaż zbliżyć go - do migdałków? Polecam, świetny sposób na wymioty) i zastanawiam się... CZY TO JEST NORMALNE?
Czy normalne jest, że muszę płacić kaucję za poradę lekarską, choć do tej pory - gdziekolwiek się nie udałam - wystarczało moje oświadczenie, podanie danych z dowodu osobistego i dostarczenie dokumentu w ciągu tygodnia?
Czy normalne jest, że chora, zmęczona, z gorączką, muszę ganiać po okolicznych bankomatach?
Czy normalne jest, że lekarz zamiast mi pomóc, wręcza mi drewienko i radzi zająć się problemem samodzielnie, choć dobrze wie - bo WIDZI - że nie reaguję zbyt entuzjastycznie na wkładanie mi do przełyku czegokolwiek?
I czy normalne jest, że będę musiała zwolnić się z pracy, żeby jechać specjalnie w godzinach 10.00-13.00 we wtorek lub piątek do tej cholernej przychodni, by się domagać oddania moich pieniędzy (przy czym za wizytę prywatną zapłaciłabym pewnie znacznie mniej...)? A jeśli ja we wtorek i piątek mam takie zajęcia, od których nie mogę się oderwać tylko po to, żeby zaspokoić biurokratyczne zapędy jakichś konowałów z NFZ?
Uch, zirytowałam się solidnie.
A gardło nadal boli... :-(
Twoja firma ma obowiązek wydawać Ci RMUA regularnie. Radzę to wyegzekwować.
OdpowiedzUsuńNiestety, teraz w NFZ się wycwanili - bez dowodu ubezpieczenia nie ma co się tam w ogóle wybierać.
Od 1 stycznia 2012 r. informacje zawarte w imiennych raportach miesięcznych przesyłanych do ZUS płatnik składek przekazuje ubezpieczonemu jednorazowo w podziale na poszczególne miesiące.
OdpowiedzUsuńBędzie tego dokonywał w terminie do 28 lutego roku następnego (za rok ubiegły), na piśmie lub za zgodą ubezpieczonego – w formie dokumentu elektronicznego – w celu weryfikacji danych. Pierwszą taką zbiorczą informację płatnik przekaże więc ubezpieczonemu do 28 lutego 2013 r. za 2012 rok.
Pracodawca nie ma obowiązku comiesięcznego wystawiania RMUA.
A ja nie mam obowiązku przewidywania, że akurat w weekend nagle zachoruję. :|
Jeśli w takim razie nie poprosisz o regularne wystawianie takich raportów, to pozostaje Ci kłótnia z Panią w okienku.
OdpowiedzUsuńAlbo krwawy mord... ;)
OdpowiedzUsuń