Jeśli pamięć jest jak aparat fotograficzny, to moja najwyraźniej została wyposażona w dodatkowe funkcje, utrwalające nie tylko obrazy, ale też zapachy, dźwięki, uczucia i smaki. Uwieczniam tym aparatem najważniejsze chwile, tak dokładnie, że nawet po latach mogę odtworzyć je precyzyjnie w dowolnym momencie. Miniony weekend przyniósł mi mnóstwo takich cudownych migawek. Były wśród nich scenki towarzysko rodzajowe - z Poznania przyjechał dawno niewidziany Oregano, na chwilę przed odlotem na miotle do Niemiec zajrzała Wiedźma Joasia, była Ania z Warszawy, pojawiło się też kilka nowych twarzy; były biesiady, długie rozmowy przy piwie i winie, martwa natura z ciastem cynamonowym i domową pizzą, nowohuckie oraz podziemne pejzaże...
Ale - prócz tych dużych kompozycji - w moich pamięciowych zbiorach znajdą się też urocze drobiazgi, obrazki maleńkie jak miniaturki malowane przez Jana Stanisławskiego. Jeden z nich notuję sobie tutaj. Niech trwa.
W sobotę zabrałam Oregano na małą wycieczkę do Nowej Huty - żeby pokazać mu Kraków z nieco innej, mniej sztampowej strony. Zajechaliśmy na Plac Centralny wczesnym wieczorem - a może tylko późnym popołudniem? Fasady monumentalnych budynków wyzłacało od niechcenia zachodzące leniwie słońce. Przejęłam aparat mojego towarzysza, żeby pstryknąć mu kilka pamiątkowych zdjęć (no dobrze, to był pretekst, ja po prostu uwielbiam patrzeć na świat przez ręcznie regulowane obiektywy...). Staliśmy w tej powodzi wieczornego złota tuż pod ciągnącymi się dookoła placu arkadami. Właśnie namawiałam Oregano, żeby rozruszał się nieco i zapozował jakoś ciekawie... Celując w niego bezlitośnie owym pożyczonym trzecim okiem, rzucałam mu teksty, których nie powstydziliby się tak zwani profesjonaliści pstrykający fotki w programach typu "Tap Madl". ;-) Bawiliśmy się tak w najlepsze, gdy za plecami usłyszałam męski głos:
- Przepraszam panią...
Stał za mną uśmiechnięty mężczyzna z telefonem w dłoni.
- Przepraszam, że przerywam, ale ja też fotografuję. Szedłem właśnie z żoną i spodobał mi się pani cień. Pozwoliłem sobie zrobić zdjęcie...
Zaskoczona ("ja też fotografuję" - tak jakbym ja zajmowała się kiedykolwiek profesjonalną fotografią... Ale przyznam, zrobiło mi się miło, że ktoś zaliczył mnie do tego jakże szlachetnego grona), ujrzałam na wyświetlaczu mój najwłaśniejszy, najosobistszy cień - rozwiane włosy, długa spódnica, kontur aparatu - wymalowany na chropowatej, rozświetlonej przedwieczornie ścianie...
Podziękowałam grzecznie w imieniu cienia. A później pozwoliłam temu obcemu człowiekowi odejść i zabrać kawałek mnie utrwalony w telefonie. Dokąd? Po co? Nie wiem. Po chwili Oregano zrobił mi podobne zdjęcie - na pamiątkę. Wciąż mam jednak wrażenie, że to już nie to samo, że to tylko marna, upozowana kopia...
Wieczorem przypomniałam sobie - jak spóźnioną puentę - ten fragment Martwego sezonu Brunona Schulza:
Osłoneczniona ściana domu wciągała go słodko w swą płaskość zniwelowaną błogo, wygładzoną do zaniku. Na chwilę stawał się ojcem płaskim, wrośniętym w fasadę, i czuł, jak ręce rozgałęzione, drżące i ciepłe zabliźniają się płasko wśród złotych sztukateryj fasady. (Iluż ojców wrosło już tak na zawsze w fasadę domu o piątej godzinie rano, w chwili gdy zstępowali z ostatniego stopnia schodów. Iluż ojców stało się w ten sposób na zawsze odźwiernymi własnej bramy, płasko rzeźbionymi na framudze, z ręką na klamce i z twarzą rozwiązaną w same równoległe i błogie bruzdy, po których potem wodzą miłośnie palce synów, szukając ostatnich śladów ojcowskich, wtopionych już na zawsze w uniwersalny uśmiech fasady.) Ale potem odrywał się ostatkiem woli, odzyskiwał trzeci wymiar, i znów uczłowieczony, uwalniał okute drzwi sklepu od kłódek i sztab żelaznych.
W sobotę zabrałam Oregano na małą wycieczkę do Nowej Huty - żeby pokazać mu Kraków z nieco innej, mniej sztampowej strony. Zajechaliśmy na Plac Centralny wczesnym wieczorem - a może tylko późnym popołudniem? Fasady monumentalnych budynków wyzłacało od niechcenia zachodzące leniwie słońce. Przejęłam aparat mojego towarzysza, żeby pstryknąć mu kilka pamiątkowych zdjęć (no dobrze, to był pretekst, ja po prostu uwielbiam patrzeć na świat przez ręcznie regulowane obiektywy...). Staliśmy w tej powodzi wieczornego złota tuż pod ciągnącymi się dookoła placu arkadami. Właśnie namawiałam Oregano, żeby rozruszał się nieco i zapozował jakoś ciekawie... Celując w niego bezlitośnie owym pożyczonym trzecim okiem, rzucałam mu teksty, których nie powstydziliby się tak zwani profesjonaliści pstrykający fotki w programach typu "Tap Madl". ;-) Bawiliśmy się tak w najlepsze, gdy za plecami usłyszałam męski głos:
- Przepraszam panią...
Stał za mną uśmiechnięty mężczyzna z telefonem w dłoni.
- Przepraszam, że przerywam, ale ja też fotografuję. Szedłem właśnie z żoną i spodobał mi się pani cień. Pozwoliłem sobie zrobić zdjęcie...
Zaskoczona ("ja też fotografuję" - tak jakbym ja zajmowała się kiedykolwiek profesjonalną fotografią... Ale przyznam, zrobiło mi się miło, że ktoś zaliczył mnie do tego jakże szlachetnego grona), ujrzałam na wyświetlaczu mój najwłaśniejszy, najosobistszy cień - rozwiane włosy, długa spódnica, kontur aparatu - wymalowany na chropowatej, rozświetlonej przedwieczornie ścianie...
Podziękowałam grzecznie w imieniu cienia. A później pozwoliłam temu obcemu człowiekowi odejść i zabrać kawałek mnie utrwalony w telefonie. Dokąd? Po co? Nie wiem. Po chwili Oregano zrobił mi podobne zdjęcie - na pamiątkę. Wciąż mam jednak wrażenie, że to już nie to samo, że to tylko marna, upozowana kopia...
Wieczorem przypomniałam sobie - jak spóźnioną puentę - ten fragment Martwego sezonu Brunona Schulza:
Osłoneczniona ściana domu wciągała go słodko w swą płaskość zniwelowaną błogo, wygładzoną do zaniku. Na chwilę stawał się ojcem płaskim, wrośniętym w fasadę, i czuł, jak ręce rozgałęzione, drżące i ciepłe zabliźniają się płasko wśród złotych sztukateryj fasady. (Iluż ojców wrosło już tak na zawsze w fasadę domu o piątej godzinie rano, w chwili gdy zstępowali z ostatniego stopnia schodów. Iluż ojców stało się w ten sposób na zawsze odźwiernymi własnej bramy, płasko rzeźbionymi na framudze, z ręką na klamce i z twarzą rozwiązaną w same równoległe i błogie bruzdy, po których potem wodzą miłośnie palce synów, szukając ostatnich śladów ojcowskich, wtopionych już na zawsze w uniwersalny uśmiech fasady.) Ale potem odrywał się ostatkiem woli, odzyskiwał trzeci wymiar, i znów uczłowieczony, uwalniał okute drzwi sklepu od kłódek i sztab żelaznych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz