poniedziałek, 11 czerwca 2012

Nulek w bibliotece

Zapuściłam dziś kolejny korzeń w Krakowie. Korzonek właściwie. Nieśmiały, późnowiosenny, delikatny jeszcze. Jestem jednak przekonana, że rozwinie się solidnie, bo wiąże się z jedną z moich największych życiowych pasji. Orkiestra, tusz! Nulek zapisał się do biblioteki osiedlowej!

Tak, tak, wiem, że to właściwie banalne osiągnięcie, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że od ośmiu lat mam karty wstępu do Jagiellonki, na Rajską, na Focha i w kilka innych ciekawych "książkowych miejsc" na mapie mojego miasta. Ale w mojej pokrętnej psychice funkcjonuje wyraźne rozróżnienie między zapisaniem się do biblioteki na studiach (cóż, konieczność, zwłaszcza, gdy konkuruje się o lektury z kilkoma setkami pilnych polonistów...) a dobrowolnym wpisaniem się na listę odwiedzających osiedlowy przybytek książkowych rozkoszy... I to osiedlowy, nieopodal mojej łagiewnickiej górki, czyli na Borsuczej.


Wszystko przez pewną, rozwijającą się od jakiegoś czasu i bardzo inspirującą, korespondencję mailową. Polecono mi mianowicie pewną książkę. Polecono gorąco, postanowiłam więc sprawdzić osobiście, czy okaże się ona godną owego polecenia. Problem w tym, że w księgarniach i księgarenkach, które zwykle nawiedzam, tejże pozycji nie było. Dalej nie chciało mi się zaś szukać, a do bibliotek studenckich nie jest mi teraz po drodze (sesja! brrr... i te tłumy w wypożyczalniach).

Tak właśnie odkryłam Borsuczą i wszelkie okoliczne cuda. :-) Cynobrowe, kuszące schody wiodące na piętro niezbyt urodziwego budynku rodem z późnej PRL lub wczesnych lat 90. XX stulecia. Rozgadaną, przemiłą ciocię za biblioteczną ladą, którą podczas spisywania danych z mojego dowodu osobistego rozbroiła przydługa nazwa ulicy. I pachnące wyjątkową mieszanką kurzu i rozgrzanego lekko papieru regały wraz z całkiem przyjemną zawartością. Wśród nich była też książka, której szukałam. Eureka! :-)

Nulek, dziecię marnotrawne wszelakich wypożyczalni, zwiedziony tajemniczym urokiem antykwariatów przypominających Schulzowskie sklepy cynamonowe oraz księgarni oferujących za bezcen końcówki nakładów, powrócił wreszcie na ścieżkę oszczędnej bibliotecznej cnoty.

Obciążona trzema solidnymi tomiszczami zbiegłam kilkanaście minut później po cynobrowych stopniach prosto w plątaninę osiedlowych uliczek, by przewędrować nimi w stronę pętli. Cegielniana - bo tak się na mapie nazywa ta omijana dotychczas przeze mnie, choć tak bliska mojej łagiewnickiej górce okolica - pachniała mokrym asfaltem, skoszoną trawą, lekko więdnącym bzem i deszczem. Pachniała czerwcem. I życiem, które od razu wydaje się piękniejsze, gdy zyska się pewność, że nie zabraknie w nim ciekawych lektur. ;-) 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz