sobota, 2 listopada 2013

Krepina

Co roku na początku listopada polskie media stają się przewidywalne niczym menu szkolnej stołówki na początku lat 90. XX stulecia. Wiadomo, że większość serwisów zafunduje nam w dzień Wszystkich Świętych (Dlaczego wtedy, a nie w Zaduszki? Przebóg, nie zgłębiłam jeszcze tej tajemnicy...) przegląd co ważniejszych nekrologów z ostatnich 12 miesięcy. Zmarli artyści, politycy, sportowcy, celebryci - ich czarno-białe fotosy przewijają się na ekranach telewizorów, laptopów i tabletów, w tle zaś - obowiązkowo rozbrzmiewa jakaś smętna melodyjka. 

Swoistego wyłomu udało się w tym roku dokonać Kindze Rusin, która zaapelowała do rodaków, by nie kładli na grobach swych bliskich - uwaga! - wiązanek i wieńców ze sztucznych kwiatów, bo to nieekologiczne... Serio, serio! Takie bowiem kwiatki rozkładają się później na wysypiskach przez stulecia, a to wszak bardzo niedobrze.


Nie odmawiam pani Rusin racji - faktycznie, plastikowe ozdoby rozkładają się dłużej niż żywe kwiecie. No i ładne też nie są przeważnie. Ale są za to tańsze - a dla większości Polaków jest to argument nie do przebicia, choć zarabiająca krocie dziennikarka może sobie z tego faktu nie zdawać sprawy... Zresztą, nie wszyscy wyrzucają wieńce po Zaduszkach - moja zapobiegliwa mama (która, nota bene, dba o to, by na rodzinnym grobie znalazła się też skromna doniczka z żywymi kwiatami, nie tylko sztuczne "wykwity") zwykle zostawia elementy wieńców i wykorzystuje je w różnych kombinacjach przez kilka lat, dokupując jedynie co jakiś czas brakujące elementy i w ten sposób wydłużając cmentarne życie owych tak mało cenionych przez panią Rusin ozdób. Tak się właśnie robi w domach, w których się nie przelewa, pani Kingo! Śmietnik to ostateczność...

Mniejsza zresztą o ekologię. Rozważania o kwiatach, sztucznych i prawdziwych, połączone z odwiedzinami na cmentarzu i chwilami spędzonymi przy - wciąż jeszcze świeżym - grobie babci (który jest też grobem dziadka i pradziadka, co czasami przesłania nam ta najaktualniejsza ze śmierci...), sprawiły, że zaświtało mi w głowie wspomnienie z bardzo odległych, bo jeszcze peerelowskich czasów, kiedy sztuczne i kolorowe kwiaty były luksusem, na który nie mogliśmy sobie w rodzinie pozwolić ot tak. Zastępowało się je więc ręcznie przygotowanymi różami z krepiny... Jesienne wieczory, wydłużające się coraz bardziej, znaczone więc były w moim domu pasmami kolorowej bibuły, wtedy jeszcze pomarszczonej bardziej niż dłonie babci, cierpliwie produkującej kolejne kwiaty. Nie dynie. Nie nietoperze. Nie maski zombie. Papierowe kwiaty.

Stosy bibułkowych róż, piętrzące się na kuchennym stole w niepewnym świetle słabej żarówki. Imitacje rzeczywistości o soczystych barwach i szorstkich, szeleszczących płatkach - jakże się trzeba było natrudzić, aby nadać im odpowiedni kształt i zwinąć je tak ciasno, by nie rozpadły się przy byle tchnieniu jesiennego wiatru... 

Pamiętam, że babcia radziła sobie z nimi wyjątkowo sprawnie. Moje nienawykłe do takich prac paluszki nie mogły sprostać tak odpowiedzialnemu zadaniu, jednak mimo to usilnie starałam się pomagać, dokładając swoją cegiełkę do tych zaduszkowych przygotowań - koślawe, krzywe kwieciszcza, marnowanie cennych materiałów...

Wianki z takich bibułkowych róż nie były trwałe - w słoneczne dni blakły dość szybko, wystarczyło też jedno deszczowe popołudnie, by kolorowe, piękne kompozycje traciły fason, spływając po kamiennej płycie barwnymi łzami... Prędko więc znikały, pozostawiając po sobie tylko wspomnienie długich wieczorów wypełnionych wspólną pracą i szelestem krepiny. 

* * *

Babciu, gdziekolwiek jesteś teraz, wiedz, że wciąż potrafię zrobić takie róże, choć pewnie nigdy nie osiągnę w tej dziedzinie biegłości podobnej do Twojej. I wciąż wierzę, że wspomnienie o nich i o Tobie nie wyblaknie tak łatwo, jak zaduszkowa krepina. Schowałam je bezpiecznie. Wiesz, gdzie. 

2 komentarze:

  1. Brakowało mi Twoich wpisów, Anulo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mnie brakowało pisania.
      Ale, ale... teraz to mam w Tobie godną konkurentkę. ;)

      Usuń