Czasami nachodzi mnie nieodparte wrażenie, że XXI wiek ktoś kiedyś nazwie wiekiem wielkiego powrotu do oralności - w rozumieniu zgodnym z tytułem książki W. Onga Oralność i piśmienność, rzecz jasna. Przekonuje mnie do tego nie tylko coraz bardziej nonszalanckie podejście kolejnych pokoleń do kwestii ortografii, interpunkcji czy w ogóle - dbałości o pisemne formy komunikacji - i wzrastająca w społeczeństwie tendencja do unikania lektury tekstów dłuższych niż kilkuakapitowe, lecz również niechęć, granicząca z zabobonnym wręcz lękiem, przed składaniem jakichkolwiek pisemnych deklaracji...
Bo pismo ma niezwykłą moc, proszę Państwa. Zwłaszcza pismo oficjalne, wydrukowane, opieczętowane i zwieńczone zamaszystą parafką. Pisząc, zostawiamy ślad po sobie - czy to w Wielkiej Sieci, czy to w tajnych archiwach firm, banków, urzędów wszelkiej maści... Dajemy losowi wyraźny sygnał: tu jestem, to jest moje zdanie, taką decyzję podjęłam i nie wyprę się tego, bo potwierdziłam ją swoją niepowtarzalną sygnaturą.
Nie każdy z nas gotów jest do podjęcia tego ogromnego ryzyka.
Przekonała się o tym ostatnio moja mama.
U niej też wszystko zaczęło się od podpisu - w tym wypadku na umowie ubezpieczeniowej. Mimo utraty pracy, moja rodzicielka zdecydowała się kontynuować ubezpieczenie i opłacać składki przy niezmienionych warunkach umowy. A później - dużo później - trafiła do szpitala. Na 5 dni. Przejrzałyśmy wspólnie polisę - nawet najdrobniejszy druczek. Wynikało z niej niezbicie, że w wypadku pobytu w szpitalu powyżej 3 dni mojej mamie należy się rekompensata z ubezpieczenia. Po opuszczeniu grodziskiego przybytku opieki zdrowotnej moja świeżo zszyta rodzicielka wybrała się więc do ubezpieczyciela, by domagać się owej rekompensaty. I... odeszła z kwitkiem.
Pani za biurkiem oświadczyła jej bowiem, że odszkodowanie wypłacone może zostać jedynie wtedy, gdy trafi do szpitala w wyniku wypadku. Tymczasem moja mama pozwoliła się dobrowolnie pokroić ze względu na dokuczające jej od dłuższego czasu kamienie. A to się nie liczy...
Kiedy tuż po powrocie do domu mama zadzwoniła do mnie, żeby się poskarżyć, przypomniałam sobie iście szatańską wskazówkę, którą dostałam kiedyś od użerającej się z pewnym konowałem Wiedźmy Olki. A mianowicie - by zawsze i wszędzie w razie odmowy prosić o uzasadnienie decyzji na piśmie. Z pieczątką, podpisem i danymi kontaktowymi tak zwanej "osoby decyzyjnej" (swoją drogą - ta zbitka słowna zrobiła oszołamiającą karierę wśród wszelkiego rodzaju marketingowców - co i rusz dzwoni jakiś do wydawnictwa i pyta o osobę decyzyjną w kwestii zakupu papieru toaletowego, spinaczy tudzież innych dóbr i usług).
Pokrzepiona tąże radą rodzicielka tydzień później udała się do siedziby ubezpieczyciela z zamiarem uzyskania stosownego pisemka. Zabrała też ze sobą wszystkie swoje dokumenty ubezpieczeniowe, książeczki, druczki opłat, tabele zwrotów i wykaz urazów z procentowym wyliczeniem uszczerbków na zdrowiu (uwielbiałam to kiedyś czytać - mały palec u nogi: 1%, mały palec u ręki: 1,5-2% etc.). A tutaj - niespodzianka! Panienka z okienka, przerażona wizją wzięcia na swe barki odpowiedzialności za odmowną decyzję (bo nie sądzę, by przestraszyła się mojej mamy - to nie ten typ...), nagle odkryła, że jednak należy się odszkodowanie. Tak, tak. Za pobyt w szpitalu ze względu na operację. Cóż za niespodzianka, prawda?
Oczywiście, do pełni szczęścia zabrakło jeszcze kilku urzędowo-szpitalnych papierków, więc moja mama musi sobie jeszcze poczekać na świadczenie w postaci - co ciekawe - karty uprawniającej do zakupu leków w aptece. Jednak grunt, że coś udało jej się uzyskać, w dodatku stosując bardzo prosty chwyt, bazujący na wspomnianej już przeze mnie niechęci do piśmienności. ;-)
Bo przecież bardzo łatwo jest odmówić czegoś, gdy mamy świadomość, że nikt nie pociągnie nas za ową odmowę do odpowiedzialności - gdy jesteśmy anonimową panią w uniformie firmowym po drugiej stronie biurka czy okienka. Jednak kiedy przychodzi nam potwierdzić decyzję własnym podpisem, sytuacja zmienia się diametralnie. A nuż ktoś sprawdzi i okaże się, że popełniliśmy błąd? Ryzykowne, bardzo ryzykowne... Co innego powiedzieć: "Nie da się i już!", a co innego - napisać, o odpowiednim uzasadnieniu nie wspominając...
Chyba będzie trzeba częściej stosować ten niewinny, ale jakże skuteczny chwyt, zanim zupełnie zapomnimy, jak się pisze, i powrócimy do czasów, w których wszystko ustalało się "na gębę", nielicznych oświeconych, operujących długopisami, piórami tudzież klawiaturą, traktując z nabożeństwem i strachem jak w średniowieczu. ;-) Nie chcę prorokować, ale coś mi podpowiada, że ten scenariusz bynajmniej nie jest nierealny...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz