poniedziałek, 14 maja 2012

Poniedziałkowy Dół?

Jest w Krakowie ulica o nazwie, która mnie - i nie tylko mnie, sądząc po ilości memów krążących po Wielkiej Sieci - po prostu rozbraja. To słynny Poniedziałkowy Dół. Kto by pomyślał, że na mapach zacnego, królewskiego miasta znajdzie się miejsce na upamiętnienie tego jakże nieprzyjemnego zjawiska, którego tak wielu naszych rodaków doświadcza co tydzień... Czy to wymysł radnych, pragnących w ten sposób dać wyraz swojej niechęci do początków tygodnia? A może tę część miasta zamieszkuje największy odsetek malkontentów? Czy może idzie tu o powszechną w przykrytym szczelną warstwą smogu Krakowie tendencję do narzekania - w tym wypadku: na poniedziałki?

Cóż, geneza owej nazwy jest - jak to zwykle w onomastyce bywa - banalna i bynajmniej nie wiąże się z depresją poweekendową: wszystko zaczęło się ponoć od niejakiego Józefa Poniedziałka, którego chałupa - jedna z pierwszych w tej okolicy - stała w charakterystycznym zagłębieniu terenu. Nazwa przeniosła się najpierw na małą osadę, która powstała wokół Poniedziałkowej chatki, a później utrwalona została na planie miasta. Ot, cała historyja...



Nie leży jednak w moim zamiarze urządzanie tutaj wykładu z onomastyki, choć tę dziedzinę wiedzy darzę ogromnym sentymentem. Poniedziałkowy Dół przyszedł mi na myśl, bo dziś rano, przyglądając się aktualnym wpisom znajomych na Facebooku, zauważyłam niezwykłe natężenie wszelkiego rodzaju grafik oraz statusów dotyczących zjawiska poniedziałkowego spadku formy... Może już czas, by na naszym godle i fladze zamieścić zawołanie: "Nie lubię poniedziałku!"?

A ja lubię. Na przekór.

Poniedziałki mają bowiem swój niezaprzeczalny urok. Zaczyna się nowy tydzień, stare grzeszki, niedociągnięcia i potknięcia odchodzą w niepamięć. Można zacząć od nowa, przewrócić kartkę w kalendarzu i obiecać sobie, że tym razem - w tym nowym, niezapisanym jeszcze tygodniu, będzie choć trochę lepiej. 

Poniedziałek to powiew świeżości.
To uśmiech losu, przyjazne mrugnięcie - jakby chciał mi powiedzieć: "Daj spokój, stara. Nie ma co się zamartwiać tym, co było. Przed Tobą cała reszta życia".
To dobry dzień na nadrabianie zaległości i na pierwsze kroki, nawet w nieznane...

Dlaczego więc wszyscy tak marudzą, gdy nadchodzi?
Czasami mam wrażenie, że chodzi o udowodnienie światu za wszelką cenę, jak intensywnie (czytaj: imprezowo) spędziło się weekend. Im gorszy kac towarzyszy nam w poniedziałkowy poranek, tym lepiej się bawiliśmy, prawda? Czy może to po prostu moda na narzekanie na cokolwiek? A biedny poniedziałek był po prostu pod ręką?

Moim zdaniem bardziej powinno się oberwać niedzieli.
Leniwa, wolna, ciągnie się zwykle bez końca, a później nagle znika, niespodziewanie.
To ona daje nam złudzenie, że mamy oceany wolnego czasu, podczas gdy tak naprawdę to zaledwie kilka godzin. Odzwyczaja nas od pracy i wszelkich innych aktywności. Ogłupia.

Nie znoszę niedziel, zwłaszcza popołudniu.
A poniedziałki? One przynoszą mi zapach kawy z pracowego ekspresu, tysiące nowych maili i poczucie, że mam jeszcze całe 5 dni  na działanie. Jak tu ich nie lubić? :-) Nawet jeśli są nieco męczące. ;-) 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz