wtorek, 8 maja 2012

Proces wapnienia Wiedźmy

Starzeję się. Już o tym kiedyś pisałam. Pal licho pierwsze - i coraz liczniejsze - siwe włosy, zmarszczki - niekoniecznie mimiczne, nie wspominając o fakcie, że w tym roku we wrześniu czeka mnie wymiana dowodu osobistego... Te niewątpliwe oznaki rozpoczynającego się właśnie bezlitosnego procesu wapnienia (czyli przemiany Wiedźmy w - jak to się dawniej mówiło - "wapniaczkę" tudzież "stare wapno") są niczym w porównaniu do zmian w mojej nieszczęsnej psychice. A wszystko przez te cholerne różnice pokoleniowe!

Nigdy wcześniej nie odczuwałam tychże różnic tak dobitnie i wyraźnie jak teraz, a zawdzięczam to mojej szanownej młodszej siostrze, która - jak już pisałam tutaj- właśnie podjęła decyzję o czasowej (?) emigracji. Zaskoczyła tym wszystkich - szast, prast! - i Młoda razem ze swoim chłopakiem wylądowała w Cardiff, rzekomo tylko na kilkudniowym urlopie. Cóż, skoro z tego urlopu już nie wróci - znalazła pracę. Podobno tylko na wakacje, ale... pożyjemy, zobaczymy.




Dowiedziałam się o tym nagle. Nie zdążyłam nawet zobaczyć się z Młodą przed jej wielką wyprawą. Cichcem, w tajemnicy, wyruszyła w świat. Cóż, dorosła jest - to jej życie, choć długo jeszcze będę mieć do niej żal, że nie raczyła mnie (i nie tylko mnie...) poinformować o swoich planach w nieco bardziej ludzki sposób. Dziś jednak nie o tym chcę napisać.

Bo dziś zauważyłam jedną zmianę, która sprawiła, że poczułam się, jakby ktoś zdzielił mnie pięścią w brzuch, i która stała się bezpośrednim przyczynkiem do moich wapiennych refleksji. Zmianę, która przypieczętowała jej decyzję o wyjeździe z kraju. Niby nic - głupi status na Facebooku, a konkretniej - informacja o miejscu zamieszkania, które nagle zmieniło się z poczciwego, kochanego Poznania w jakieś obco brzmiące "Caerdydd, Cardiff, United Kingdom"...

Drobiazg? Być może. Ale ten drobiazg doskonale ilustruje ową różnicę pokoleniową, która dziś uświadomiła mi, że mój czas powoli mija. Że świat należy dziś do tych dzieciaków o co najmniej kilka lat młodszych ode mnie - jak Młoda. Dla tych dzieciaków zmiana adresu  to zaledwie kwestia kosmetyczna. Ot, banalne 1500 kilometrów. I śmieszny walijski język, odrobinę różniący się od tak dobrze im znanej angielszczyzny. 

Dzieci nowej epoki. Urodzone w latach dziewięćdziesiątych, przyzwyczajone od najwcześniejszych chwil życia do kolorowych wystaw sklepowych, amerykańskich kreskówek, lalek Barbie, reklam przerywających niemal każdy film czy serial i do wszelkich udogodnień... Efekty? Prosty przykład. Pamiętam, że Młoda nigdy nie umiała bawić się sama. Ja tworzyłam swoje światy i narracje bez dodatków - wystarczył stary czerwony misiek z naderwanym uchem, kilka mebli i - najważniejsza - wyobraźnia. Ona musiała mieć już swoje gadżety, lalki, dodatki i kogoś, kto je ożywi, wprawi w ruch. Nie przywiązywała się też do nich zanadto - w końcu zewsząd atakowały ją kolejne nowości i atrakcje.

Mówcie, co chcecie. Może uogólniam. Ale mam wrażenie, że ta nieumiejętność przywiązywania się - dla mnie to wada, choć współcześnie pewnie uznaje się ją za zaletę - odbija się wyraźnym piętnem na życiu tych postkomunistycznych dzieciaków. Łatwość, z jaką zamieniały kiedyś jedną lalkę Barbie na inny, nowszy model, dziś przekłada się znacznie ważniejsze zmiany: studiów, adresów, związków... 

Wiem, może nie powinnam się wymądrzać po tym, jak w zaledwie kilka dni zdecydowałam się na przeprowadzkę do Krakowa z małego wielkopolskiego miasta oddalonego o 500 kilometrów. Ale doskonale pamiętam, jak długo trwało, zanim zdecydowałam się podawać jako swoje miejsce zamieszkania Kraków, a nie Grodzisk - na forach internetowych, w formularzach, dokumentach itd. I z jakim zdziwieniem po kilku latach odkryłam, że to właśnie tutaj zapuszczam korzenie...

Korzenie. Haczyki. Powiązania. 
Zawsze ich potrzebowałam - choć, z wielu względów, tworzyły się one z trudem. Jednak wiem, że te, które już powstały, równie trudno będzie zniszczyć. A jeśli coś je uszkodzi - zawsze będę próbowała naprawiać je, a nie - wymieniać na nowe, choćby czasem naszła mnie na to ochota... Nie lubię chwilowości i pozorów. Jeśli kocham - to całym sercem. Jeśli przywiązuję się do kogoś lub czegoś - to mocno i szczerze. A jeśli coś później tracę - długo dochodzę do siebie. 

Cóż, starość. A starych drzew się nie przesadza... pozwala się im tylko próchnieć w świecie opanowanym przez młode, mobilniejsze i odporniejsze na zmiany sadzonki. 
Ciekawi mnie tylko, czy to młode drzewko będzie szczęśliwe z daleka od rodzinnych stron? I czy jakiś światowy wiatr nie poniesie go jeszcze dalej, a ja znów dowiem się o tym ze statusu na Facebooku? :-(

1 komentarz:

  1. Pięknie i prawdziwie napisane! Jestem z rocznika `85, moja siostra `90. Między nami jest 5 lat różnicy, a różnica w sposobie myślenia i w podejściu do życia co najmniej 100 lat :p Nawet się śmieje, że ja jestem "dziecko PRL-u", a ona "dziecko kapitalizmu". Czuję, że moje pokolenie jest inne niż to obecne. Inne mieliśmy zabawy, dużo czasu spędzaliśmy na powietrzu grając w gumę i klasy. A ci tylko komputer, komputer, komputer... Czy taki los czeka nasze dzieci? :(

    OdpowiedzUsuń