Każdy, kto widział choć kilka amerykańskich filmów i seriali, kojarzyć powinien, jak wyglądają tamtejsze nabożeństwa w kościołach chrześcijańskich. Chóry wyśpiewujące chwałę Pana, pastorowie wykrzykujący z emfazą rozmaite aklamacje, wierni wyrażający swoje emocje w tańcu i oklaskach... Oczywiście, jest to obraz spłycony, wizja na użytek widza niepotrzebującego zbytniego zagłębiania się w kwestie teologiczne. Ot, barwny obrazek, ciekawostka.
A jednak - dziś właśnie miałam okazję obejrzeć ów obrazek z bliska i na własne oczy, a wszystko to dzięki Terry'emu Virgo, mówcy, pisarzowi i założycielowi wspólnoty kościołów neocharyzmatycznych Newfrontiers. W Krakowie odbyło się dziś spotkanie modlitewne z Terrym, na którym to spotkaniu znalazłam się ze względów zawodowych, jako że moje wydawnictwo opublikowało najważniejszą książkę tegoż autora i ktoś ją musiał sprzedawać. A że ja lubię takie kiermasze, padło na mnie.
Zanim jednak zgłodniały wrażeń literacko-duchowych tłum ruszył do mojego stoiska, miałam okazję przyjrzeć się z boku duchowym rozrywkom, jakich dostarczał dziś nasz autor zgromadzonym gościom. Muzyka, głośne modlitwy, śpiewy, okrzyki i ręce wzniesione w górę - wszystko to komponowało się w wizję jakże bliską amerykańskiej kinematografii familijno-rozrywkowej. To była wiara w najbardziej żywiołowym wydaniu - rozśpiewana, rozwrzeszczana, rozogniona... A ja? Ja stałam z boku, ogarnięta sprzecznymi uczuciami.
Z jednej strony - podobało mi się to, co widziałam. Ludzie, którzy - zamykając oczy - wykrzykiwali imiona Boga, wznosili do niego modlitwy, nie wstydząc się słów wypowiadanych na głos, bujali się rytmicznie, gdy znajdujący się na scenie zespół rozpoczynał kolejną pieśń... I te ich ręce - wzniesione w górę, wyciągnięte przed siebie lub złożone na sercach. Wydawali się pełni uniesienia.
Z drugiej strony - wpatrywałam się w te sceny z niedającym się przebyć dystansem psychicznym. To nie była - nie jest - i pewnie nigdy nie będzie - moja bajka. Nie umiałabym włączyć się w te radosne podskoki i spontaniczne okrzyki "Alleluja!", nie potrafiłabym tak po prostu zamknąć oczu i zacząć gadać do Boga poufale i głośno - przy wszystkich...
Tak, jestem wierząca, choć z praktykowaniem różnie u mnie bywa.
I lubię ciche kościoły, w których można skupić się i w spokoju posiedzieć z Bogiem w jednej ławce. Bez słów i bez zbędnych gestów.
Nie dla mnie taniec i śpiew, choćby to był najpiękniejszy gospel.
Nie lubię nawet duszpasterstw, spędów modlitewnych, kursów, pielgrzymek i czuwań. Próbowałam - i wszędzie czułam się dziwnie obco, sztywno, nie na miejscu. Ja - na co dzień głośna, wygadana, pewna siebie (przynajmniej w sferze zawodowej, bo z prywatną różnie bywa) - nie umiałam się odnaleźć w takiej sytuacji. I do dziś nie umiem tak po prostu zamknąć oczu, wznieść rąk i na cały głos wielbić Pana.
Nie potrafię i nie chcę przełamywać tego milczenia, które jest we mnie, które zalega tam, gdzie znajduje się w mojej duszy szufladka z etykietką "Wiara". To taki mój mały paradoks.
Wiem, że mój głos zabrzmiałby fałszywie w tym radosnym, rozbrykanym chórze.
A ja w kwestiach wiary nade wszystko cenię sobie brutalną szczerość.
I szczerze przyznaję: chyba jestem mało uduchowiona.
Dzisiejsze spotkanie z Terrym Virgo tylko mnie w tym utwierdza.
oj mała ;)
OdpowiedzUsuńwidzę ciekawe doświadczenie .. w sumie może ja kiedyś bym się w czymś takim odnalazła, ale parę osób sprawiło że to już nie moja bajka ;)
z jednej strony fajnie umieć wielbić Boga na głos, ale z drugiej kiedy jest czas na emocjonalne wyciszenie i prawdziwą modlitwę jeżeli cały czas się śpiewa i krzyczy :P?
Fakt, doświadczenie było ciekawe i z zainteresowaniem przyglądałam się całej tej modlitewnej akcji. Ale to też nie moja bajka - i nigdy nią chyba nie była. Owszem, lubię śpiewać, także w kościele, ale nie w ten "hamerykański" sposób, skacząc, bujając się, wykrzykując "Alleluja!".
UsuńTrochę zazdroszczę tym ludziom ich poczucia silnej więzi z Bogiem i tej wspólnoty, a z drugiej strony - nie umiem się w to włączyć i już.