sobota, 23 czerwca 2012

Szwedzka sobota

Oj, nie zaczęła się dla mnie zbyt przyjemnie ta sobota. Już przez sen przeczuwałam kłopoty, które urealniły się, gdy - zrywając się na minutę przed budzikiem, czyli o 7.09 (tak, tak, sklerotyczna wiedźma zapomniała zupełnie o wyłączeniu tego tyrana na weekend), przełknęłam pierwszy łyk wody. Auć! Zabolało!

Bliższe oględziny w łazienkowym lustrze wykazały znaczne powiększenie migdałków przełykowych (tych po bokach). Przekopałam apteczkę, dopadłam jakiś spray na gardło i... zero efektu. Nie pomogły też lody, zalecone mi przez Mamę Księcia Ciemności (choć znacząco poprawiły mi nastrój, nie można więc powiedzieć, by zupełnie nie zadziałały...). Boli nadal. A ja straciłam ochotę na degustowanie czegokolwiek, choć miałam ambitny plan zrobienia sobie domowych tortilli. Może jutro?

Jednak nawet tak gardłowa sprawa nie odwiodła mnie od planu wyprawy do Ikei. O, nie! Nie tym razem! Tydzień temu moje mocno pomidorowe zdjęcie zdobyło II nagrodę w konkursie fotograficznym , a to oznaczało możliwość zrobienia zakupów za - niebagatelną w moim budżecie - kwotę 300 złotych! Myślę, że - nawet leżąc na łożu śmierci - nie umiałabym się powstrzymać od tak przyjemnych zakupów.


Uzbrojona w potrzebne formularze, torby na zakupy i sporą listę życzeń spreparowaną wcześniej po przekopaniu się przez stronę szwedzkiego sklepu, ruszyłam na wyprawę. Podróż do Ronda Ofiar Katynia trwała nieco ponad godzinę (ot, uroki zamieszkiwania łagiewnickiej górki...). Podróż umiliłam sobie lekturą - a jakże - szwedzkiego autora, bo postanowiłam w końcu dowiedzieć się, na czym polega fenomen Henninga Mankella. Cóż, czasu na czytanie było dużo. Aż wreszcie odebrałam mój bon zakupowy (mrrr...) i łapiąc za wózek, wkroczyłam do raju...

Świeczki i świeczniki, ręczniki, pościele, zasłony, lampy, a w końcu - królestwo kuchennych gadżetów. Zapomniałam na kilka godzin o bólu gardła. Jak dziecko wpuszczone do sklepu z zabawkami, chodziłam od półki do półki, gładząc palcami delikatne brzegi półmisków, muskając szklanki i rondle, ważąc w dłoniach garnki, sztućce i formy do ciast... Miałam czas. Miałam budżet do zagospodarowania. I miałam swoje maleńkie gadżetowe marzenia. ;-)

Wiecie, jak to jest, kiedy przez niemal całe życie trzeba oszczędzać na wszystkim? Wychowana przez gospodarną i zaradną mamę, w rodzinie, w której nigdy się zbytnio nie przelewało, rzadko pozwalałam sobie na zakupowe szaleństwa (wyjątek: książki...). Nawet większość garnków i naczyń, których używam w Krakowie, mam z domu - to któryś ze ślubnych kompletów, które otrzymali moi rodzice tych - ha! - ponad 30 lat temu... Bo po co kupować, skoro w domu jest tego tyle?

To hasło zawisło nad moim życiem i w gruncie rzeczy - niczym nieco wyświechtany sztandar - powiewa nad nim do tej pory. Mama, chomikująca wszystko, co tylko da się schomikować, przy każdej okazji kwitowała moje kuchenno-domowe marzenia prostym stwierdzeniem: "Nie kupuj, ja ci to dam z domu, jak tylko przyjedziesz...".

Nie narzekam - zwłaszcza na zapas domowych przetworów, który skrywa się w moim krakowskim kredensie i ratuje mnie przed koniecznością kupowania jakichś dżemowych gotowców czy paskudnych "sklepowych" ogórków kiszonych. Ale przyznaję, że czasami ta zaradność ciąży mi nieco - bo tak bardzo chciałabym mieć coś swojego. I tylko swojego. Tak jak dzieci, które zmuszone są donaszać ubrania po starszym rodzeństwie. ;-)

Na szczęście - znalazł się sposób na to, by zaradzić moim duchowym rozterkom. To 300 złotych było tylko dla mnie. Mogłam zaszaleć. Ok, wiem, że wielu z Was wyda się to śmieszną kwotą, ale nie oszukujmy się, dla mnie to była prawdziwa gwiazdka z nieba. Normalnie tę kwotę wydałabym na książki, jedzenie albo inne niezbędne do przetrwania rzeczy. Ale w Ikei nie ma książek. A przynajmniej - nie ma takich, które by mnie interesowały. :-D

Ech, to były cudowne godziny. Zalew kolorów, oszczędne, szwedzkie wzornictwo zastawy stołowej i sprzętów do gotowania... Kieliszki! Kupiłam 2 masywne, ciężkie kielichy do czerwonego wina - nie mogłam się im oprzeć, zwłaszcza, że idealnie będą w nich też wyglądać wszelkie letnie desery i koktajle. Półmiski! Wreszcie jakieś normalne, prostokątne półmiski, a nie owalne klasyczne sprzęty rodem z PRL (i takoż zdobione różanymi girlandami). Miski - szklane, masywne, a nie plastikowe byle co. :D Łyżeczki - bo wciąż ich zbyt mało. I pościel - turkusowo-biała, idealnie wpasowana w kolorystykę mojego wynajętego gniazdka. :) Ach, a jeszcze lampa podłogowa (najtańsza, najprostsza, idealna!) - żebym w końcu mogła czytać wieczorami w fotelu pod oknem lub na cmok-kanapie)... I blaszka do pieczenia w formie gwiazdy. :-) I szklanki, i kubeczek, i taca, i naczynia żaroodporne (w końcu mam coś, co przypomina KOKILKI!)...

Wyszłam ze sklepu obwieszona torbami i z wypiekami na policzkach - myślę, że tylko po części można je przypisać trawiącej mnie od rana gorączce. Byłam w raju. I cząstkę tego raju zabrałam ze sobą. Teraz nic, tylko gotować, piec, pichcić i prezentować efekty tych kulinarnych eksperymentów na moich nowych półmiskach, w miskach, na tacy...

Będzie cudnie. :-) Jeszcze zobaczycie!

P.S. W drodze do wyjścia ujrzałam scenkę, która mnie rozczuliła. Dwie - na oko 40-letnie zakonnice w granatowych habitach i kornetach (nigdy nie byłam ekspertką od zgromadzeń zakonnych) stały w kolejce po hot-dogi w restauracyjce przy kasach. Uśmiechnięte, zadowolone, z drobnymi zakupami w charakterystycznych sklepowych torbach. Rozgadały się w kolejce po musztardę i keczup, jakby dla nich też ta wycieczka do Ikei była wyprawą ich życia. ;-)

P.S.2. Jejku, dziś dojmująco boleśnie odczułam brak samochodu. Biała Strzało, brakuje mi Ciebie...

P.S.3. Są jakieś domowe metody na zmniejszenie obrzęku migdałków?

3 komentarze:

  1. popłukać solą! i natrzeć szyję spirytusem :) i wypatrywać czy angina nie daje ci swoich paskudnych ropieni, bo wtedy kicha nad kichami :/ zdrowiej!

    OdpowiedzUsuń
  2. Spirytus, powiadasz... a rum może być? ;>

    OdpowiedzUsuń
  3. ja płuczę roztworem jodyny... zawsze pomaga, rum do natarcia może być, byle dużo :-)

    OdpowiedzUsuń