poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Dlaczego na weselach nie wypada czytać książek?

Tytuł największego koszmaru roku 2012 - o ile między wrześniem a grudniem nie wydarzy się coś naprawdę spektakularnego - mogę przyznać awansem wydarzeniu, które odbyło się w minioną (na szczęście) sobotę... Nie zrozumcie mnie źle: ślub mojego kuzyna, bo o tym właśnie koszmarze piszę, był naprawdę piękny (choć końcówkę mszy w kościele zakłóciły nieco orkiestry dęte maszerujące na rynek tuż przy klasztorze - jak na złość w sobotę odbywały się tzw. Gronalia), wesele zorganizowane profesjonalnie, para młoda urocza... a ja naprawdę poszłam tam z nastawieniem, że przecież nie może być aż tak źle. Mimo początkowego załamania, o którym pisałam tutaj.

No i mam za swoje...

Tu już nawet nie chodzi o to, że na imprezie były SAME pary. I że tańce - nawet do najnowszych hitów - odbywały się WYŁĄCZNIE w parach. I że siedziałam przy krańcu stołu, tuż przy parkiecie, żeby dobrze to widzieć. Nie chodzi o to, że jak już wszyscy lądowali na parkiecie - czyli co jakieś 15 minut - to siedziałam przy tym stole sama jak palec. Czarę goryczy przelał fakt, że co kilka minut jedna z cioć przychodziła współczująco poklepać mnie po plecach. Rozumiecie?! Ona już nawet nie zadawała niewygodnych pytań... ona po prostu uznała mój życiowy upadek w staropanieństwo za totalny i ostateczny!



Wytrzymałam 2 godziny i uważam, że to i tak świadczy o mojej wyjątkowej odporności psychicznej. A później zwiałam po angielsku... prosto do domu, w którym przynajmniej czekała na mnie ciekawa książka. I spokój. I żadnego poklepywania po plecach w stylu "biedna Anula"...

A teraz? Teraz ochłonęłam i myślę sobie, że wesela to są jednak strasznie głupio wymyślone... Nie chodzi już nawet o to bywanie na nich parami czy o rozparcelowywanie gości zgodnie z jakimś dziwnym kluczem, o rzuty welonem, kwiatami czy innym ślubnym sprzętem, o orkiestrę zagłuszającą wszystko i niedającą szansy na nawiązanie rozmowy z kimkolwiek. Chodzi o to, że nie można na nich robić tego, co się naprawdę lubi... Wpadłam na tę myśl, kiedy - siedząc samotnie przy tej mojej końcówce stołu - zatęskniłam do książki, którą zaczęłam czytać w sobotni poranek...

Dlaczego na weselach nie wypada czytać książek?! 

Czułabym się znacznie swobodniej, gdybym mogła poczytać, choćby "pod ławką". Ba, pewnie wtedy nie miałabym problemu z pozostaniem na imprezie Łukasza i Kamilli do końca - bo miałabym zajęcie i ciekawe towarzystwo bez oglądania się na innych... Najlepsze towarzystwo, jakie znam. Mogłabym sobie siedzieć spokojnie w kąciku, od czasu do czasu wznosić toast jakimś soczkiem (dola kierowcy...), od czasu do czasu pogadać z jakimś krewniakiem albo wyjść na mały spacer. Przecież wesele powinno być czasem dobrej zabawy dla KAŻDEGO z gości - nawet dla tych pojedynczych...

Może czas na nową świecką tradycję i regalik z powieściami dla starej panny na każdym weselu? ;-)

1 komentarz:

  1. Ja kiedyś byłam na weselu dalekiego kuzyna i... zabrałam ze sobą książkę, "Oskara i panią Różę". Wyciągnęłam ją i zaczęłam czytać pod stołem, aż Mama to zauważyła i książkę zabrała. Ech...

    OdpowiedzUsuń