czwartek, 16 sierpnia 2012

Wiedźma w sukience. Wyznanie eks-chłopczycy

To urocze, jak wymyślnymi niekiedy nazwami rodzice potrafią się zwracać do swoich pociech. Te wszystkie Myszki, Pączusie, Robaczki, Niunie... Do mnie mama, tata i babcia mówili najczęściej: "Ty łobuzie nicpoty!",albo "Ty mały rojbrze!". I - co tu kryć - mieli rację, chociaż oceniając mnie wyłącznie po zachowanych zdjęciach z wczesnej młodości, nikt nie wpadłby na to, że w tym pucołowatym i uśmiechniętym szeroko stworzonku drzemią takie pokłady energii do łobuzowania...


Stylówka a la Czerwony Kapturek ;-)
Tylko koszyczka brak...


Do łobuzowania potrzebne były jednak - prócz energii i ułańskiej fantazji (a tych mi nie brakowało) - również wygodne spodnie... Ileż to łatek naszywała mi mama na pozdzierane kolana w kolejnych porciętach! I iluż kazań o tym, co przystoi dziewczynce, musiałam wysłuchać przy takich okazjach! Niestety, szybko okazywało się, że jestem wyjątkowo odporna na typowo babskie wychowanie i w sukienkę pozwalałam się "wmontować" jedynie od święta. Miałam taką jedną, żółtą jak kaczeniec - i nawet ją lubiłam. Niestety, ganianie po podwórku, zabawa w "Policjantów z Miami" czy w piratów okazywało się w niej dość trudne - nikt nie traktował poważnie policjantki w żółtej kiecce z falbankami, nie wspominając już o kłopotach w przepływaniu przez ocean pełen rekinów (a do zadań pirackiego majtka należało wszak pływanie z tajnymi wiadomościami ze statku na statek itd.)... Oj, rekiny zdecydowanie nie przepadały za żółtymi sukienkami...

Przyzwyczaiłam się więc do spodni już jako dziecię. Pamiętam - prócz łatanych kolan, które do dziś wypomina mi mama - także swoje pierwsze "dżinsy" - a raczej dżinsopodobny wytwór "made in China" z kolorowymi aplikacjami na kieszeniach z tyłu i... na gumce. :-D Och, jak wspaniale ganiało się w nich z pistoletem po zaprzyjaźnionych podwórkach lub po zoo, do którego od czasu do czasu zaglądaliśmy z kuzynami pod czujnym okiem któregoś z dorosłych...


Tak, to małe buńczuczne ninja na kłodzie - to ja w moich najlepszych czasach ;-)

Z rozwydrzonego dzieciaka, który nad lalkę Barbie przedkładał czerwony karabinek maszynowy na korbkę (mam go do dziś!), wyrosła później zakochana w książkach chłopczyca w okularach, workowatych dżinsach i kraciastej koszuli. Z tamtych czasów mam mało zdjęć - nienawidziłam ich, bo nie lubiłam siebie - za grubej, za wysokiej, za brzydkiej nastolatki z krótko obciętymi przez mamę włosami i milionem kompleksów. 
W spodniach było mi nie tylko wygodniej, ale i bezpieczniej. Stawałam się w nich niemal niewidzialna. Cóż za luksus...

Mijały lata, a ja - przyzwyczajona do spodni - nie myślałam o tym, by cokolwiek zmieniać, choć z czasem nauczyłam się przynajmniej niektóre swoje wady przekształcać w zalety i pozbyłam się przynajmniej części problemów z zaakceptowaniem własnej niewydarzonej osoby. ;-) W spodniach, rzecz jasna. :-D

Chyba dopiero Kraków coś we mnie zmienił. Choć nie od razu, bo w świat eterycznych, rozmarzonych i zwiewnych polonistek wkroczyłam dziarskim krokiem w dżinsach, sportowej koszulce i granatowych halówkach (a w tamtych czasach nie był to jeszcze strój modny i pożądany...). No, ale byłam w końcu świeżo upieczoną ekonomistką z tytułem technika, twardo stąpającą po galicyjskiej ziemi. Takim chodzącym konkretem. Przypuszczam, że dzięki tym halówkom (no i dzięki zdolności do wypowiadania 134 słów na minutę) zostałam później starościną mojego (dwudziestoosobowego) roku... ;-)

Miejsce na kiecki w mojej szafie pojawiło się chyba dopiero pod koniec studiów, gdy wyniosłam się już z ciasnego akademika do cudnego mieszkanka przy niezapomnianej ulicy Jadwigi z Łobzowa. Zamieszkałam z Madzią, wielką fanką kobiecych łaszków i to chyba ona zaszczepiła we mnie chęć posiadania choć kilku takowych. Jednak dopiero rok temu dokonała się w mojej szafie ostateczna przemiana - zaczęłam pracować w wydawnictwie i mogłam się ubierać do pracy, w co tylko miałam ochotę (oczywiście w granicach przyzwoitości). Traf chciał, że miałam ochotę na kiecki i basta! 


Jak widać, we wczesnej młodości nie przejawiałam entuzjazmu
do takich dziewczyńskich strojów... ;-)

Tak już zostało. Dziś w mojej szafie królują sukienki i spódnice, wypierając dżinsy i inne spodnie na mniej faworyzowane pozycje. Robi się też coraz kolorowiej i radośniej - zupełnie jakbym proces starzenia się wetowała sobie młodzieńczymi ciuszkami... ;-) Ale sukienki to dla mnie coś więcej niż ubrania. To również sposób podkreślania odkrywanej z dużym opóźnieniem kobiecej części mojej natury (taaak, pisząca te słowa zdaje sobie sprawę, że dziś zrugała własnego ojca za iście partackie zabejcowanie szafki łazienkowej - wystarczy na chwilę wyrwać się z domu i już się wszystko sypie...). To wyraz mojej łagodniejącej z biegiem lat natury - bo nie jestem już chyba tą bezkompromisową dziewoją w halówkach, która potrafiła z uporem oślicy forsować swoje zdanie na przekór wszystkim... i na przekór logice. ;-) To wreszcie cudowne lekarstwo na wszelkie smutki.

A leczyć się ostatnimi czasy musiałam dość często. Na szczęście na mojej tajnej mapie jest kilka sklepów, do których mogę zajrzeć na sukienkowe polowanie ratunkowe i w których niemal zawsze znajduję coś, co mnie pociesza. W ostatni poniedziałek (kuracja po weselnych rozczarowaniach i w związku z pracowymi kłopotami oraz wizją opuszczenia Krakowa) znalazłam takie lekarstwa aż trzy! W sam raz na cudowną sierpniową pogodę (to była ironia, gdyby ktoś nie zauważył)... ;-) Ale może uda mi się nimi przywołać lato z powrotem?

Oczywiście, wciąż zdarza mi się wskakiwać w spodnie, gdy jest to konieczne i - po prostu - wygodniejsze. Ale jeśli tylko okoliczności nie wymagają ode mnie stroju do zadań specjalnych (jak stara kraciasta koszula, którą kiedyś nosiłam na co dzień, a która dziś zastępuje mi kombinezon do prac remontowych), wybieram tę część szafy, w której na wieszakach czekają na mnie one - czarne i kolorowe, gładkie, kwieciste, w paski, prążki i inne cuda... Wiedźmowe sukienki - dobre na każdy nastrój i każdą pogodę...

* * *

I tak "mały rojber", który bynajmniej nie stracił energii do rozmaitych szaleństw i wariactw i który wcześniej buntował się na samą myśl o byciu grzeczną dziewczynką, wyrósł (słowo-klucz) na wielbicielkę wszelkich zwiewnych sukieneczek, groszków, kwiatków, esów-floresów oraz innych ozdobników. "Łobuz nicpoty"  nie zdziera już kolejnych spodenek, choć na kolanach ma nadal sporo śladów po rozmaitych przygodach... ;-) Teraz jednak przygody te przeżywam przyodziana w różne dziewczyńskie łaszki i wcale nie czuję się z tym gorzej. Może dlatego, że nikt już nie wymaga ode mnie przepływania wyobrażonego oceanu z najgroźniejszymi rekinami we wszechświecie? ;-) A może po prostu - do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć?

P.S. Żeby nie było tu jednak zbyt babsko - na dobranoc coś z moich ukochanych "Policjantów...". ;) 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz