środa, 29 sierpnia 2012

Wody!

Moje rodzinne miasteczko - Grodzisk Wielkopolski - teoretycznie położone jest na Pojezierzu Poznańskim tudzież Wielkopolskim. Tak informuje większość opracowań dotyczących tego regionu. Niestety, te same informatory odzierają ze złudzeń każdego, kto liczyłby na ochłodę w jakimś urokliwym jeziorku czy też strumyku. Jedyny ciek wodny w okolicy - Letnica zwana też Rowem Grodziskim - absolutnie nie nadaje się do celów turystyczno-rekreacyjnych, a najbliższe jezioro oddalone jest o kilkanaście kilometrów. Na szczęście jest tam basen, który ratuje wszystkich lubiących wodne igraszki przed totalną posuchą podczas kanikuły...

A ja tak kocham wodę! Kocham ją od dziecka, odkąd pamiętam swoje pierwsze chwile na grodziskim basenie - w brodziku, gdzie woda miała może 20 centymetrów głębokości... A te letnie wyprawy do babci, mieszkającej w Dębienku, nieopodal 3 jezior stęszewskich? Nie byłam tam od kilku lat, pewnie nie poznałabym już dawnych plaż i pomostu nad Lipnem - a przecież całe moje dzieciństwo wyznaczały jak kamienie milowe - kolejne weekendy spędzane nad wodą, w pogodę i niepogodę. W sumie to nic dziwnego, że pływać umiem lepiej niż chodzić - w wodzie nie potykam się o własne nogi, nie obijam o nic, nie wywracam... W wodzie odzyskuję spokój i równowagę, na własnej skórze odczuwając, co tak naprawdę kryje się w słowie "płynność"...


Zresztą, jak na prawdziwie wodne stworzenie przystało, nie muszę nawet zanurzać się w niej, wystarczy, że jestem w pobliżu, że mogę popatrzeć sobie na nią z bliska. To uspokaja, koi nerwy i pozwala oderwać się od przyziemnych trosk - po prostu odpłynąć.

Dziś zastosowałam właśnie taką terapię i wybrałam się nad Wisłę, żeby posiedzieć sobie na trawie, poczytać, poopalać się i wyciszyć. Z odpowiednim ekwipunkiem, na który składał się kocyk, kapelusz słomkowy, gruba księga i butelka wody, trafiłam w okolice mojego ukochanego mostu, łączącego Podgórze z Kazimierzem - najstarszego kompletnego mostu Krakowa, zwanego pieszczotliwie Żółwiem (myślałam, że tylko ja używam tego określenia, ale Wikipedia udowodniła mi, że nie jestem oryginalna...). Rozłożyłam koc, rozpłaszczyłam się na nim malowniczo, nakładając wcześniej kapelusz i stosowną warstwę kremu z filtrem, a później... zamarłam nad książką, bynajmniej nie skupiając wzroku na literach. 

Patrząc na Wisłę, leniwie przetaczającą się pod kolejnymi mostami i połyskującą w słońcu, na otaczające ją pasy zieleni upstrzone ludźmi (uroki krótkowidztwa - wszystko się rozmazuje, jak u impresjonistów...) i kamienice przeglądające się z oddali w falach, uzmysłowiłam sobie, że tego właśnie potrzebuję do życia. Wody gdzieś w pobliżu. I możliwości ucieczki na jej brzeg - nieważne, czy będzie to rzeka, czy też jezioro. 

Świadomość, że w każdej chwili mogę pójść na ten brzeg i wpatrzyć się w odbicie świata, to mój prywatny wentyl bezpieczeństwa. Jak w tym wierszu Mickiewicza o "wodzie wielkiej i czystej", który kiedyś nudził mnie śmiertelnie, a który teraz rozumiem znacznie lepiej...



Jeśli niebawem ucieknę z Krakowa, to zabiorę ze sobą to popołudnie nad Wisłą. I pewność, że - gdziekolwiek wyląduję - będę tam szukać swoich miejsc nad wodą. A w niej - siebie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz