Co jakiś czas możemy usłyszeć w mediach, że Polacy to naród uwielbiający narzekać. Czy rzeczywiście jesteśmy takimi marudami? Czy faktycznie na niewinne pytanie "Co słychać?" odpowiadamy zazwyczaj litanią pretensji, wyrzucając z siebie niczym gejzer kolejne fale rozgoryczenia, smutku i złości? A może ten stereotyp dotyczy wyłącznie starszych pokoleń - tych, które równie stereotypowo gloryfikują teraz czasy komunizmu, twierdząc, że dawniej żyło się lepiej (jakby psychologowie już dawno temu nie udowodnili, że to po prostu nasz mózg woli zapamiętywać z przeszłości dobre rzeczy, a kasować te złe)?
Moje pokolenie, atakowane zewsząd propagandą sukcesu i amerykańskimi filmami familijnymi ("Hi, how are you?", "Thanks, I'm fine! And you?" "Fine, great, wonderful! Thanks!"), chyba już tak otwarcie narzekać nie potrafi. A może tylko tak mi się wydaje, bo opieram się na własnych wrażeniach i przeżyciach? Może to kwestia wychowania?
Moi rodzice nauczyli mnie jednego: że muszę sobie w każdej sytuacji radzić sama. Pisałam już kiedyś o moim "zosiosamosizmie". Coraz częściej łapię się jednak na tym, że owa samodzielność i ambicja, by z każdym problemem radzić sobie samodzielnie, to nie wszystkie objawy mojego "skrzywienia". Problem pojawia się nawet wtedy, kiedy trzeba pogadać o... problemach właśnie.
Marzę o rozmowie z kimś bliskim. O takiej poważnej, spokojnej rozmowie o życiu, które mi się ostatnio wymknęło spod kontroli, o beznadziei, o samotności -nie z wyboru, ale z musu. Przy herbacie w filiżankach, z których para unosi się delikatnie i lekko jak smutek... i znika.
Chciałabym móc z kimś tak po prostu pogadać o tym, co mnie boli. I posłuchać, co boli tego kogoś, bo przecież niemal każdy z nas nosi w sobie jakąś zadrę, lepiej lub gorzej ukrytą. I nawet wypłakać się komuś w rękaw - też bym chciała. Raz a dobrze, żeby pozbyć się nieznośnego ciężaru milczenia...
Chciałabym, ale... chyba nie umiem. Ile razy spotykałam się z przyjaciółmi z silnym postanowieniem, by wygadać się przed nimi, otworzyć - jak to się zazwyczaj mówi - duszę, wywnętrzyć się wreszcie... Nie wychodziło mi to zupełnie.
Mam w sobie jakąś blokadę, która daje się pokonać tudzież obejść tylko czasami. To ona zmusza mnie, by smutek, który niosę w sobie na spotkanie z bliskimi mi ludźmi, chować na powrót głęboko, najgłębiej jak się da, gdy tylko przekroczę próg ich domu lub gdy oni przekroczą moje progi. Choćbym gdzieś w środku wyła z rozpaczy, uśmiecham się i obracam wszystko w żart, robiąc dobrą minę do złej gry.
Ponarzekałabym sobie chętnie, tak na cały głos. Powiedziałabym wreszcie, jak żałośnie i paskudnie się czuję sama ze sobą - teraz, tutaj. Że czuję, że mi się to życie nie udało pod wieloma względami i że cholernie się boję, że już nie dam rady niczego naprawić...
Ale wiem, że tego nie zrobię, bo gdy przyjdzie moment, w którym mogłabym powiedzieć o wszystkim, co przychodzi mi na myśl, będę udawać, że nic się nie dzieje i dowcipkować, dogryzać - sobie i innym, dogadywać... Ot, taki błazen w gronie znajomych. Lokalny generator śmiechu.
Co mnie do tego zmusza? Może przyzwyczajenie do bycia tą cholerną Zosią Samosią? Bo przecież takiej rezolutnej pannicy nie przystoi płacz ani narzekanie na los. A może to nawyk wyniesiony z domu? Moja mama - skryta, cicha, zamknięta w sobie - nigdy nie dzieliła się z nami - domownikami - swoimi żalami, zostawiając je dla siebie, co skończyło się ostatecznie... szpitalem. Czy boję się skompromitować? Stracić wizerunek spokojnej, zaradnej, pewnej siebie wiedźmy? A jeśli winna jest szkoła i całe to gadanie o sukcesie i o samodzielności, którym od początku lat dziewięćdziesiątych XX stulecia zatruwano nasze wkraczające w nową epokę umysły? Idzie ci źle? Nie przyznawaj się do tego, "keep smiling" i do przodu, choćby bolało jak diabli...
Nie wiem. I wcale nie jest mi z tym lżej.
Ale teraz już rozumiem, dlaczego błaznów uważano dawniej za ponuraków...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz