piątek, 17 sierpnia 2012

Gra walizkowa

Podobno praktyka czyni mistrzem... Poddaję to twierdzenie w wątpliwość za każdym razem, gdy przychodzi mi zmierzyć się z wyzwaniem pakowania walizki czy plecaka. Zdarza się to dość często - a to wypad z Krakowa do Grodziska, a to z Grodziska do Poznania czy Lublina, a to nad Jezioro Rożnowskie albo do Wrocławia... Uwielbiam takie podróże, w końcu to ja, Jaś Wędrowniczek! Jednak pakowanie chętnie bym scedowała na kogoś innego - niech mnie ten ktoś wyręczy, ja nie lubię! Nie lubię i już!

Dawniej, w czasach szkolnych wycieczek, była to dla mnie prawdziwa przyjemność i rytuał, do którego przygotowywałam się co najmniej na tydzień przed wyjazdem do Karpacza czy Kłodzka, gromadząc potrzebne rzeczy, segregując je i selekcjonując... Bo pakowanie oznaczało zbliżającą się wspaniałą podróż i przygodę - choćby pod okiem wychowawcy. ;-) Gdy w moi pokoju pojawiał się wysłużony plecak pożyczany na takie okazje od kuzynów, wiedziałam już, że mogę zacząć finalne odliczanie do wycieczki. A że w tamtych zamierzchłych czasach podróże były to dla mnie jedyne wyprawy - na wakacje rodzinne nad morze czy zagranicę nie jeździliśmy, nigdy nie było na to kasy ani czasu - celebrowałam każdy moment przygotowań.


Zmieniłam podejście dopiero wtedy, gdy przeniosłam się na studia do Krakowa i zaczęłam regularne kursy na trasie Kraków - Grodzisk oraz Grodzisk - Kraków. A kursowałam często, bo w Grodzisku został chłopak, którego kochałam... I długo jeszcze łudziłam się, że weekendowe wyprawy do domu z niewygodnym plecakiem mogą w jakiś sposób ten związek utrzymać. Tak, chyba właśnie wtedy znielubiłam na amen pakowanie się i sam widok plecaka. Świadomość, że weekend mija szybko i że ledwo zdążę wyprostować obolałe plecy, a już będę musiała obarczać je na nowo zielono-beżowym ciężarem, stresowała mnie ogromnie, nie pozwalając w pełni cieszyć się towarzystwem najbliższych. Gdy wysłużony plecak zastąpiły walizki, a chłopak, z którym byłam w sumie 6 lat, postanowił zakończyć nasz związek, zaczęłam dozować sobie podróże do rodziców znacznie ostrożniej, ale niechęć do pakowania i do samego widoku na wpół rozpakowanego bagażu pozostała. Ot, taka trauma - w końcu każdy jakąś ma...

W ciągu ostatnich siedmiu dni - licząc od czwartku, 9 sierpnia, do wczoraj - przypominałam sobie o owej traumie nader często. Najpierw pakowanie w Grodzisku, by w czwartkowy wieczór wyruszyć do Krakowa, później szybkie przepakowanie piątkowe - by móc się w następny wieczór przemieścić w okolice Jeziora Rożnowskiego, a we wtorek ponowne przeładowanie walizki, by móc wywieźć z krakowskiego mieszkania jak najwięcej przeczytanych i niepotrzebnie zajmujących mi tam miejsce książek do domu (kochany Rysiu, z takim poświęceniem opiekował się tą moją walizką podczas kilkugodzinnego przystanku w Chorzowie)... Uch, to był prawdziwy maraton! Na szczęście udało mi się błyskawicznie wypakować wszystko i usunąć walizkę z pola widzenia - wylądowała jak zwykle w pokoju mojej siostry, do którego zaglądam rzadko. Niech tam leży i udaje, że jej nie ma! A ja poudaję, że nigdzie się przez chwilę nie wybieram...

To udawanie weszło mi już w krew i stanowi rodzaj ucieczki od rzeczywistości, gry, w którą bawię się od kilku lat. Jej reguły są proste: należy jak najszybciej pozbyć się bagażu i zadomowić się w miejscu, w którym się aktualnie przebywa. Nie zawsze się to udaje, ale w Grodzisku opanowałam tę zabawę do perfekcji. Walizka znika, upchnięta w pokoju Pauli, ciuchy, książki, kosmetyki i inne elementy jej zawartości chowają się do szaf, wskakują na półki, lądują w szufladach i schowkach - a ja przez moment znów jestem zwyczajną, domową Anulą, która po prostu mieszka w Grodzisku i dobrze jej tu. W hotelach, pensjonatach i schroniskach ten trick - o dziwo - też się udaje, choć w ograniczonym zakresie.  

Oczywiście, te pozory można utrzymać tylko przez kilka dni, nie dłużej. Od dawna mam już w domu rodziców status gościa - miłego, choć nieco kłopotliwego (bo non stop zarządzam jakieś rewolucje, porządki, zmiany...). Taki gość do zadań specjalnych - ale wciąż jednak gość, ktoś, kto zniknie prędzej czy później, żegnany na dworcu kilkoma kiwnięciami spracowanej maminej dłoni i okrzykiem "Zadzwoń, jak już dojedziesz na miejsce!". Mimo to dbam, by zawsze zagrać w moją walizkową grę i zafundować sobie - oraz innym - miłe złudzenie zadomowienia, zapuszczenia korzeni. Przecież rzeczy z szafy wyjmuje się znacznie przyjemniej niż z - nawet najpiękniejszej - walizeczki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz