...i jak to z oczekiwaniami bywa - nie wszystkie znalazły odzwierciedlenie w kinowej rzeczywistości. Ale do rzeczy.
Nie jestem szczególnie wielką fanką Jamesa Bonda, nie śni mi się po nocach ani Sean Connery (choć uważam go za najlepszego Bonda w historii wszechświata), ani Pierce Brosnan, nie podniecam się kolejnymi gadżetami 007, nie spędza mi też snu z powiek kwestia tego, która ze światowych gwiazd zostanie nową dziewczyną kochliwego szpiega. Przyznaję jednak - lubię oglądać filmy o słynnym agencie i widziałam wszystkie, choć nie wszystkie pamiętam równie dobrze i wspominam równie miło. Na pierwszym miejscu jest u mnie, oczywiście, Sean Connery, mam sporo współczucia dla nieszczęsnego jednoodcinkowego Lazenby'ego, prawie nie pamiętam Daltona, nawet lubię Moora, a Brosnan budził we mnie zawsze lekkie rozbawienie, bo zupełnie nie pasował mi do roli. Craiga uważam za całkiem niezłego odtwórcę roli 007, choć dojrzewałam do tego wniosku dość długo. Czy jednak Skyfall z jego udziałem zasłuży sobie na moją pamięć?
Odpowiedź na to pytanie bynajmniej nie okazuje się prosta.
Po seansie odnoszę nieodparte wrażenie, że najbardziej bondowska okazała się... cytowana na początku piosenka. No i, rzecz jasna, cała obiecująca czołówka - prawdziwy majstersztyk, choć, przyznaję, początkowo nie miałam pojęcia, po cholerę w niej tyle jelonków. ;-)
No dobra, nie będę marudzić - sekwencja przedtytułowa, w której Bond ściga swojego przeciwnika po wąskich uliczkach i dachach Stambułu też jest wspaniałym nawiązaniem do tradycji serii. Wbija w kinowy fotel i sprawia, że człowiek zaczyna marzyć o kupieniu motocykla. ;-)
W Skyfall znajdziemy, oczywiście, więcej takich perełek - warto zwrócić uwagę na pięknie nakręcone sceny w Szanghaju, kiedy superagent skrada się między szklanymi ścianami opuszczonego piętra jednego z tamtejszych wieżowców - widoczny i niewidzialny zarazem, a także na wydarzenia rozgrywające się na opuszczonej wyspie, w otoczeniu przypominającym słynną Prypeć 20 lat po wycieku w Czarnobylu. No i sceny w kasynie w Makau - elegancki, stojący na baczność szpieg wpływający prosto w świetlistą paszczę smoka... Takie widoki muszą cieszyć oczy, nawet oczy osoby mało wrażliwej na kwestię estetyki w filmach o 007.
Cieszy też fakt, że Bond w pewnym sensie wraca do korzeni, choć często jest to powrót z przymrużeniem oka, zupełnie jakby Sam Mendes postanowił ująć w cudzysłów pewne znane wszystkim wielbicielom przygód naszego agenta schematy i zjawiska. Powraca zatem sławetny Q w mocno odmłodzonej i wychudzonej wersji (stereotypowy informatyk?), będzie też niespodzianka związana z postacią pewnej przeuroczej sekretarki... Bond znów bawi się gadżetami, jeździ Astonem Martinem, flirtuje - niekoniecznie z płcią piękną..., a po wykonaniu karkołomnego skoku poprawia mankiety nienagannie skrojonej marynarki. Ale zarazem - pija piwo (och, jakaż dyskusja rozgorzała po tym, jak w jednej ze scen nieszczęsny 007 pokazuje się z tymże napitkiem w dłoni...), pokazuje się publicznie nieogolony (skandal i granda!), a nawet - miewa chwile zwątpienia w swoją bondowską doskonałość...
No właśnie - i tu przechodzimy do mniej bondowskich elementów. Należy do tej grupy przede wszystkim... sama intryga. Do kroćset, dlaczego agent Jej Królewskiej Mości nie ratuje już świata jak kiedyś? Czy to poprawność polityczna wymaga, by sferę jego zainteresowań przenieść z kwestii międzynarodowych na bardziej "prywatne"?
Początek Skyfall wydaje się obiecujący. Wykradziony dysk z danymi agentów, pościgi, strzelaniny, znów pościgi - i to interkontynentalne... A później okazuje się, że clou bynajmniej nie będzie żaden psychopata ogarnięty żądzą przejęcia kontroli nad światem, tylko... hmmm, jak go nazwać, by nie zdradzić zbyt wiele? Demon z przeszłości MI6?
Rzecz jasna, film nie traci przez to na wartości, po prostu - moim zdaniem - odbiega nieco od tego, do czego przyzwyczaił nas przez lata przystojniak z licencją na zabijanie. Zmienia się bowiem punkt ciężkości, zostaje on przesunięty w stronę wewnętrznych rozgrywek w tajnym biurze, którym włada niepodzielnie tajemnicza M. W ten sposób odkrywamy w superagentach... ludzi. Zwykłych ludzi, którzy popełniają błędy, załamują się, wątpią w siebie i w innych. Zaskakujące? Dla mnie - tak. Ciekawe? Jak najbardziej. Ale na pewno nie typowe dla filmów o Jamesie Bondzie.
W ogóle wątek M - rozbudowany jak nigdy do tej pory - choć wydaje się mało klasyczny (oczywiście, klasyczny w odniesieniu do poprzednich filmów o agencie 007), bardzo mi się spodobał. Duża w tym zasługa niezrównanej Judi Dench, która doskonale oddaje nie tylko dystans typowy dla iście brytyjskiej damy, lecz również przebijające się przez jego warstwę emocje. To już nie idealna szefowa, zimna, nieprzystępna i doskonała, ale kobieta targana niepokojem dotyczącym nie tylko grzechów z przeszłości (oj tak, mommy was very bad...), ale i własnej zawodowej przyszłości w MI6. Strącona z piedestału - i znacznie bardziej prawdziwa niż do tej pory.
Osobną sprawę stanowi kwestia relacji Bonda z przełożoną, zwłaszcza po jego powrocie z dobrowolnego wygnania (mam nadzieję, że nie zdradzam zbyt wiele, pisząc o tym). Oj, nie będzie to łatwy powrót. Dla żadnej ze stron.
Dowiadujemy się też co nieco o przeszłości samego agenta 007. I to tej przeszłości najdalszej, najstaranniej ukrywanej. Komandor porucznik James Bond będzie musiał - podobnie jak sama M - uporać się nie tylko z wyjątkowo wrednym i bystrym przeciwnikiem, zagrażającym jemu i jego szefowej, lecz również z niełatwymi wspomnieniami.
W tym kontekście Skyfall staje się opowieścią o zaufaniu, zdradzie i przeszłości, która potrafi po latach przypominać o sobie w mało przyjemny sposób. Wielbiciele gatunku będą z pewnością zawiedzeni - nie doczekają się bowiem wielkich strzelanin czy kosmicznych intryg. Jednak osoby takie jak ja - przyglądające się przygodom sławnego agenta z czystej ciekawości - będą mogły się przez ponad 2 godziny rozkoszować całkiem nieźle nakręconym filmem, który w ciekawy, niebanalny sposób rozprawia się z legendą. Ile takich nawiązań do poprzednich filmów odnajdziecie? Jak często będziecie się uśmiechać, rozpoznając rozmaite autocytaty i trawestacje? To już zależy od Was i Waszej znajomości przygód agenta Jej Królewskiej Mości. Ale nawet osoby, które w sali kinowej znajdą się przypadkowo, powinny odnaleźć w Skyfall coś dla siebie i nieźle się bawić.
A, jeszcze słówko o najbardziej kontrowersyjnym bohaterze tego odcinka serii. Javier Bardem na ekranie kinowym pojawiał się już w rozmaitych odsłonach i stylizacjach. Ta bondowska po prostu rozwala. Przerysowany do granic absurdu, psychotyczny, zdeterminowany, śmieszny i straszny zarazem - sama nie wiem, czy taki właśnie był jego zamysł na postać Silvy, czy też wyszło mu to zupełnie niechcący. Jedno jest pewne - swoją rolą budzi emocje, porusza i drażni. Nie spodziewałam się tego po nim. Zupełnie nie...
Podsumowując, mogę tylko stwierdzić: nadal lubię Bonda. Może nawet trochę bardziej, niż do tej pory, bo w filmie Sama Mendesa pokazuje swoje nowe, nieidealne (i niedogolone, mrrr...) oblicze. Skyfall zapewnił mi 2 godziny i 23 minuty całkiem przyjemnej rozrywki na przyzwoitym poziomie, jednocześnie dodając do wizerunku pana Bonda w mojej głowie kilka nowych, niespodziewanych rysów. Mam tylko nadzieję, że w kolejnym filmie - bo przecież James Bond powróci... - reżyser i scenarzysta pozwolą mu na ponowne zajęcie się sprawami międzynarodowymi. Ot, tak - żeby nie zgnuśniał za bardzo. I'll be waiting, Mr. Bond... ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz