Jak na patentowaną wiedźmę za bardzo chyba lubię ogień, zupełnie zapominając o jego przykrych związkach z czasami Inkwizycji i polowań na czarownice... Niepomna na smutne losy moich poprzedniczek z upodobaniem wpatruję się w płomyki tańczące na parapecie. Mam tam całą kolekcję świec i kadzidełek. Kolorowe, pachnące, zawsze gotowe, by uprzyjemnić mi samotny wieczór. A zwłaszcza ostatni wieczór w Krakowie przed moją kolejną (krótką, mam nadzieję) wizytą w Wielkopolsce.
Jest coś podwójnie pocieszającego w świecy stojącej tuż przy szybie. Płomień przypomina radosne i żwawe zwierzątko. Jest jak żywa istota, której towarzystwo - choćby i milczące - pozwala znosić najczarniejsze godziny i rozjaśnia duszę. Ale jest też - i to właśnie owo drugie oblicze pocieszenia - sygnałem dla świata. Tu jestem! - woła. Znajdź mnie i osobę, która mnie rozpaliła. Czekamy!
Ileż to razy w rozmaitych powieścidłach pojawiał się ten motyw: ogarniającego świat mroku i okna z wystawioną w nim świecą widocznego w morzu ciemności z oddali. Życia, które opiera się wszelkim zakusom. Ratunku dla zbłąkanego wędrowca. I nadziei.
No dobrze, wiem, że zbłąkanym wędrowcom rzadko zdarza się bywać w Łagiewnikach o tak nietypowej porze, nie wspominając o zerkaniu w okna mieszkań na poziomie III piętra. Czasy się nieco zmieniły, przyznaję. Ale co z tego, skoro w świecie moich wyobrażeń królują wciąż pojęcia sprzed stulecia i wcale mi to nie przeszkadza? :-)
Siedzę więc i wpatruję się w płomienie na parapecie. Na zapas - bo w Grodzisku nie mam świec. W powietrzu unosi się ledwo wyczuwalny aromat pomarańczy i wanilii. Oswojone cienie urządzają sobie na ścianach dzikie harce. A w świat płynie staromodny sygnał: tu jestem. I czekam.
Tylko czy w świetle wszechobecnych lamp ktokolwiek dostrzeże słaby płomyk?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz