poniedziałek, 26 listopada 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Miękkie pierniki - ciąg dalszy przedświątecznych testów

Zanim ucieknę na kilka dni do Krakowa, by tam kontynuować poszukiwania idealnych przepisów na Święta, dorzucę do puli jeszcze jedną - ostatnią jak na razie - przetestowaną recepturę piernikową, tym razem wykopaną ze stosu makulatury z przepisami, przechowywanego u mnie w domu, bo może się kiedyś przydać. ;-) Źródło to - uwaga, uwaga - "Tygodnik Rolniczy", nie mam pojęcia, z którego roku. A piszę te słowa, pogryzając właśnie jednego "piernika rolnika". Polecam - smakują wybornie!


Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Lebkuchen, czyli w szponach niemieckich stereotypów

Znacie te wszystkie niemieckie dowcipy o Polakach-złodziejach? Cóż, tym razem i ja wpisałam się w ten paskudny stereotyp panujący za naszą zachodnią granicą... A wszystko dlatego, że spodobał mi się szalenie przepis na Lebkuchen, czyli niemieckie pierniczki. No i podkradłam go bezczelnie! :-D Dowody mojego występku znajdziecie niżej...

I choć powinnam się tu kajać i tarzać w prochu i pyle za popełnioną zbrodnię, wolę - przegryzając mięciutkie i mocno pachnące pomarańczami ciasteczko - polecić Wam gorąco ten pomysł na pierniki. Ciastka są bardzo aromatyczne, można przy nich zaszaleć z przyprawami korzennymi, a w dodatku zawierają duuużo kandyzowanej skórki pomarańczowej i cytrynowej, którą uwielbiam. :-) No i nie trzeba na nie czekać aż do Świąt - są miękkie i delikatne zaraz po upieczeniu.

Aha, nie wiem, czy da się je wycinać foremkami - w moim przepisie zalecono, by po prostu formować z ciasta (jest dość lepkie, ostrzegam!) kulki i lekko je spłaszczać (do tego użyłam widelca - wychodzi wtedy taki delikatny wzorek). No, ale dość już tych porad - czas na przepis!



niedziela, 25 listopada 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Katarzynki, czyli pierniczki dla cierpliwych

Początkowo wydają się prawdziwymi twardzielkami i dopiero z czasem ujawniają swoje miękkie, wspaniałe wnętrze - swoją prawdziwą naturę... Kto to taki? Katarzynki! Czyli ciąg dalszy mojego spierniczonego weekendu.

To pierniczki dla wytrwałych - bo zanim uda się je rozgryźć, musi minąć kilka tygodni leżakowania. Podobno do pojemnika, w którym przechowujemy katarzynki, należy włożyć kilka kawałków jabłka - wtedy miękną znacznie szybciej. Najlepiej jednak upiec je odpowiednio wcześniej - i problem z głowy... ;-) Niestety, z braku odpowiedniej foremki (rozpadła się, łajza, tuż przed pieczeniem) - wycinałam, co popadnie, więc proszę się nie oburzać niekanonicznym kształtem pierniczków. 



Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Pierniczki dla niecierpliwych (choć nie do końca...)


Dawno mnie tu nie było, ale cóż - miałam powody - sporo się działo ostatnimi czasy i nie potrafiłam wydobyć z siebie siły na pisanie. Pewnie nadrobię to niebawem. Póki co jednak przyznam się Wam, co zaprzątało moją uwagę przez cały weekend. Oto powód: PIERNICZKI! W końcu - jak to wczoraj skonstatowałam z niemałym zdumieniem - już za miesiąc Święta. :-)

To olśnienie zaowocowało prawdziwym piernikowym szaleństwem w moim domu. Zasiadłyśmy z mamą nad stosem przepisów, głowiąc się, który wybrać w tym roku. Alpejskie czy katarzynki? Twarde, długo dojrzewające ciasteczka czy te w wersji dla leniwych - od razu gotowe do spożycia (co niesie ze sobą ryzyko, iż najzwyczajniej w świecie nie dotrwają do Świąt)? A przepisów było ze 30...



W końcu udało nam się przeprowadzić wstępną selekcję na poziomie teoretycznym i ograniczyć zbiór receptur do 7 czy 8... No i mogłyśmy wreszcie przejść do testów. Na pierwszy ogień poszły 4 rodzaje ciasta - będę Wam je prezentować w kolejnych wpisach - a nuż ktoś się zainspiruje? Zaczniemy od czegoś "na szybko".


środa, 7 listopada 2012

Stracona szansa?

Miałam dziś okazję zadać pytanie, które rozwiązałoby jedną z najistotniejszych dla mnie zagadek ostatnich tygodni. Wystarczyło się odezwać. Wystarczyło...

Pokusa była silna.
Okazja sama mi się nadarzyła.
A ja zmilczałam. 
Ze strachu. Chyba.

Jeśli piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami, to gdzie trafiają zmarnowane świadomie szanse?

wtorek, 6 listopada 2012

Fundacja Benefac - nowa strona, starzy oszuści...

Gdy jakiś czas temu zainteresowałam się podejrzaną proweniencją przylepionej do naszego grodziskiego płotu ulotki, nie myślałam, że sprawa oszustw przeprowadzanych pod płaszczykiem dobroczynności aż tak mnie wciągnie... Ale cóż, rozpętałam małą burzę w mediach, uświadomiłam kilkoro znajomych, co można zrobić z takimi, pożal się Boże, ulotkami i teraz już po prostu z przyzwyczajenia sprawdzam co jakiś czas, co nowego objawiło się w temacie. 

A objawień było kilka...

Jak Nulek wiersza na Fejsbuku szukał, czyli krótka przypowieść o potędze social mediów

Lubię swój głos. Uważam, że to jedna z tych nielicznych (inny przykład: wzrost) spraw, których w moim wypadku Matka Natura nie spartoliła, że się tak kolokwialnie wyrażę. ;-) Lubię mówić, dobierając odpowiednio słowa i tony. Lubię czytać na głos i interpretować to, co napisali inni. Dlatego - odkąd pamiętam - chętnie brałam udział we wszelkiego rodzaju konkursach recytatorskich. Nie zawsze z pozytywnym skutkiem - ale zawsze z ogromną radością i ciekawością... Podczas przygotowań do jednego z takich konkursów (to musiało być na początku liceum, bo należałam wtedy jeszcze do koła teatralnego prowadzonego przez panią Hanię Mańkowską) trafiłam jednak na wiersz, który w późniejszych latach przysporzył mi wielu zgryzot...

A wszystko przez to, że o nim zapomniałam.

Nie wiem, jak to się stało. Zwykle całkiem dobrze zapamiętuję dłuższe partie tekstów, które mi się podobają - a ten wiersz spodobał mi się bardzo. Musiało zadziałać jakieś fatum, które w tajemniczy sposób wymazało z mojej pamięci wszystko - wszystko! - prócz ostatnich dwóch wersów...

Więc dziękuję ci miły za pamięć
Właśnie ciebie zapominam na śmierć

poniedziałek, 5 listopada 2012

Zombie, limeryk i ogólnofilozoficzna konkluzja

Można nie lubić Halloween, ale nie da się czasami uciec od tego tematu. ;-) Dynie, duchy, przebieranki, cukierki (o, nie, Nulek, żadnych cukierków, przecież od ponad miesiąca nie jesz już słodyczy...), psikusy... Ma to swój urok. No i można poćwiczyć kreatywność.

Na przykład - popełniając limeryk przy okazji jakiegoś konkursu. Zdarzyło mi się to właśnie dziś. A przytaczam tekst ze względu na konkluzję, do jakiej doszła po lekturze tej miniaturki pewna zaprzyjaźniona filozofka.

Oto limeryk (marny, bo marny, ale mój ci on!):


Pewien zombie, co żył w Dobrym Mieście,
skonsumować chciał związek nareszcie.
Lecz gdy chwila nastała,
odpadła mu... część ciała
strategiczna. Gdy znajdziecie, wskrzeście. ;)

No i - najcenniejszy - komentarz filozoficzny pierwszej czytelniczki:

to mogłaby być prolegomena do artykułu o kondycji współczesnych mężczyzn.

Dla takich chwil i takich rozmów warto czasem coś skrobnąć do rymu. ;-)

sobota, 3 listopada 2012

Świece w oknie

Jak na patentowaną wiedźmę za bardzo chyba lubię ogień, zupełnie zapominając o jego przykrych związkach z czasami Inkwizycji i polowań na czarownice... Niepomna na smutne losy moich poprzedniczek z upodobaniem wpatruję się w płomyki tańczące na parapecie. Mam tam całą kolekcję świec i kadzidełek. Kolorowe, pachnące, zawsze gotowe, by uprzyjemnić mi samotny wieczór. A zwłaszcza ostatni wieczór w Krakowie przed moją kolejną (krótką, mam nadzieję) wizytą w Wielkopolsce.

Jest coś podwójnie pocieszającego w świecy stojącej tuż przy szybie. Płomień przypomina radosne i żwawe zwierzątko. Jest jak żywa istota, której towarzystwo - choćby i milczące - pozwala znosić najczarniejsze godziny i rozjaśnia duszę. Ale jest też - i to właśnie owo drugie oblicze pocieszenia - sygnałem dla świata. Tu jestem! - woła. Znajdź mnie i osobę, która mnie rozpaliła. Czekamy!

Ileż to razy w rozmaitych powieścidłach pojawiał się ten motyw: ogarniającego świat mroku i okna z wystawioną w nim świecą widocznego w morzu ciemności z oddali. Życia, które opiera się wszelkim zakusom. Ratunku dla zbłąkanego wędrowca. I nadziei.

No dobrze, wiem, że zbłąkanym wędrowcom rzadko zdarza się bywać w Łagiewnikach o tak nietypowej porze, nie wspominając o zerkaniu w okna mieszkań na poziomie III piętra. Czasy się nieco zmieniły, przyznaję. Ale co z tego, skoro w świecie moich wyobrażeń królują wciąż pojęcia sprzed stulecia i wcale mi to nie przeszkadza? :-)

Siedzę więc i wpatruję się w płomienie na parapecie. Na zapas - bo w Grodzisku nie mam świec. W powietrzu unosi się ledwo wyczuwalny aromat pomarańczy i wanilii. Oswojone cienie urządzają sobie na ścianach dzikie harce. A w świat płynie staromodny sygnał: tu jestem. I czekam.

Tylko czy w świetle wszechobecnych lamp ktokolwiek dostrzeże słaby płomyk?

piątek, 2 listopada 2012

Nulek podsłuchuje w kinie

Wiem, że podsłuchiwać nie wypada. Ale czasami słyszy się pewne słowa mimo woli i uderzają one tak mocno, że nie sposób się od nich oderwać. Niekiedy dlatego, że dotyczą kogoś znajomego lub zgoła - nas, niekiedy zaś dlatego, że po prostu są piękne...

Wybrałam się dziś z Kordelkiem do kina na Miłość Hanekego. O filmie napiszę pewnie parę słów później, bo muszę sobie to wszystko poukładać w mojej kudłatej łepetynie. Dziś będzie więc o tym, co zdarzyło mi się przed seansem. A mianowicie - o Nulku podsłuchiwaczu.

Przyszłam do kina wcześniej, żeby w spokoju odebrać bilety i poczytać sobie to i owo przed seansem. Pod Baranami przy Sali Niebieskiej urządzono coś w rodzaju kawiarenki - jest tam kilka stolików, stylowych lamp, krzeseł i mięciutkich kanap z wysokimi oparciami. Przyćmione, nastrojowe światło, terkot maszynerii kinowej gdzieś w tle, przytłumione rozmowy i atmosfera oczekiwania na coś wyjątkowego - oto, co decyduje o magii tego miejsca i co mnie przyciąga. Dobrze się tam czyta i dobrze się tam rozmyśla, o ile oczywiście po okolicy nie grasują dzikie tłumy kinomaniaków...

Dziś jednak nie udało mi się przeczytać zbyt wiele. Rozsiadłam się wygodnie na kanapie w pobliżu dającej cudne, złote światło lampki, z biletami na seans bezpiecznie spoczywającymi w portfelu, wyjęłam e-czytajkę i już miałam zatopić się w lekturze, gdy usłyszałam dobiegającą z drugiego końca korytarza rozmowę. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że przemawiający osobnik bynajmniej nie starał się wyciszyć głosu...

Anulowym okiem: "Mommy was very bad..."

Hold your breath and count to ten... - śpiewa Adele w piosence napisanej specjalnie do najnowszego filmu o przygodach Jamesa Bonda, arystokratycznie przeciągając w nieskończoność nosowe spółgłoski. Myślę, że przed premierą tej produkcji, zgodnie z zaleceniami piosenkarki, oddech wstrzymało wielu fanów serii - w końcu minęło sporo czasu od ukazania się w kinach poprzedniego odcinka, a w dodatku - jak od co najmniej miesiąca przypominają nam wszelakie media - w tym roku przypadała 50. rocznica premiery pierwszego filmu, z niezapomnianym Seanem Connery'm w roli głównej. Oczekiwania były zatem ogromne...

...i jak to z oczekiwaniami bywa - nie wszystkie znalazły odzwierciedlenie w kinowej rzeczywistości. Ale do rzeczy.

Nie jestem szczególnie wielką fanką Jamesa Bonda, nie śni mi się po nocach ani Sean Connery (choć uważam go za najlepszego Bonda w historii wszechświata), ani Pierce Brosnan, nie podniecam się kolejnymi gadżetami 007, nie spędza mi też snu z powiek kwestia tego, która ze światowych gwiazd zostanie nową dziewczyną kochliwego szpiega. Przyznaję jednak - lubię oglądać filmy o słynnym agencie i widziałam wszystkie, choć nie wszystkie pamiętam równie dobrze i wspominam równie miło. Na pierwszym miejscu jest u mnie, oczywiście, Sean Connery, mam sporo współczucia dla nieszczęsnego jednoodcinkowego Lazenby'ego, prawie nie pamiętam Daltona, nawet lubię Moora, a Brosnan budził we mnie zawsze lekkie rozbawienie, bo zupełnie nie pasował mi do roli. Craiga uważam za całkiem niezłego odtwórcę roli 007, choć dojrzewałam do tego wniosku dość długo. Czy jednak Skyfall z jego udziałem zasłuży sobie na moją pamięć?


czwartek, 1 listopada 2012

Dwa rodzaje samotności i szczypta egoizmu

Jest pierwszy listopadowy wieczór. Sama jak palec, otulona szalem i z kubkiem gorącej herbaty w dłoni. siedzę w ulubionym kącie i trochę czytam, trochę marzę, od czasu do czasu zerkając na nocne niebo nad Krakowem... W tle sączą się cichutko kolejne piosenki Turnaua, a to Cichosza, a to Dotąd doszliśmy. Nie poszłam na żaden cmentarz - nie moi zmarli spoczywają pod tutejszą ziemią. Moim duchom zapaliłam jedynie świecę na parapecie - może zajrzą na herbatę? Mam w końcu spory zapas...