poniedziałek, 28 maja 2012

Nawet Wiedźma miewa pecha ;-)

Nie wierzę w pecha. Z uporem maniaka zachodzę drogę czarnym kotom, tłukę lustra tak często, że nawet nie liczę sumy tych kolejnych siedmioleci nieszczęść (cóż, przyszłość przynajmniej wydaje się przewidywalna...), a piątki trzynastego celebruję z prawdziwą przyjemnością. Jednak nawet mnie, Wiedźmę patentowaną, nawiedza niekiedy pech. Przyłazi, wskakuje na plecy i nijak nie chce z nich zleźć, choć staram się z całych sił, by go z siebie strząsnąć. A figę!

Właśnie taki peszek przyczepił się do mnie w ostatni piątek, chociaż z początku nic nie zapowiadało jego wizyty...

Zaczęło się przyjemnie. Wyspałam się, spakowałam manatki na weekendową wizytę we Wrocławiu (zaliczyłam ostatnio pod rząd dwa świetne i intensywne weekendy w stolicy Dolnego Śląska, a to malując ściany, a to plażując, a to zadając się z Kleszczami - ech, cudnie było), a później z plecakiem na grzbiecie wyruszyłam dzielnie w stronę przystanku, by zawitać do pracy nieco wcześniej i móc dzięki temu również nieco wcześniej rozpocząć celebrowanie czasu wolnego. No i się zaczęło...




Nie chciało mi się maszerować z obciążeniem do pętli, więc wyszłam wcześniej, żeby dopaść któryś z jeżdżących moją ulicą autobusików. Jeżdżą dwa. Aż dwa i tylko dwa. Niestety, odkąd tu mieszkam (a mieszkam już niemal 2 lata), mają ogromne problemy z punktualnością. Tak było i tym razem - zamiast machiny oznaczonej numerem 133, która powinna przybyć o 7.39, 14 minut później pojawiła się 155-tka, która powinna jechać o 7.44. Uroczo. ;) 

Wsiadłam. 5 minut później (według rozkładu - niecałe 3 minuty, ale bądźmy realistami...) byłam już na pętli, pewna, że nie zdążyłam na autobus 166, który powinien ruszać z pętli o 7.54 i który jest obecnie jednym z niewielu autobusów mogących dowieźć mnie w pobliże mojej pracy, czyli na Kobierzyn (stamtąd to już tylko kwadrans na piechotę... chyba że zdołam po drodze przesiąść się do autobusu 116, co jest jednakowoż nie lada wyczynem). 

Jakież było moje zdziwienie, gdy tuż po moim dotarciu na pętlę pojawił się na niej spóźniony autobus linii 166. Ha! Ucieszyłam się  jednak zbyt prędko, bo kierowca owszem, oświadczył, że jest spóźniony, ale nie ma zamiaru ruszać od razu, bo... musi zrobić sobie kawy. Kolejne kilka minut w plecy.

W końcu udało mi się dotrzeć do pracy - na piechotę, z plecakiem, bo przecież na pojawienie się 166-tki nie miałam już co liczyć po tym, gdy pan kierowca wrócił już z kawką w termokubku.

Przepracowałam solidnie cały dzień. Już, już miałam wychodzić na autobus... Cóż, kiedy szef akurat wtedy musiał zatrzymać mnie na krótką rozmowę o projektowanym właśnie plakacie. Efekt? Zobaczyłam tylko tył odjeżdżającej z pętli 116-tki. 

Wkurzona, zadzwoniłam po taksówkę. Niestety, to byłoby zbyt łatwe - od trzech kolejnych dyspozytorek usłyszałam, że ich samochody nie jeżdżą w tym rejonie. TYM - czyli na absolutnym południowym krańcu krakowskiej mapy. ;) Nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko poczekać na kolejny autobus. Z przekonaniem, że i tak zdążę, bo przecież mam jakiś zapas czasu i zdołam się na pewno przesiąść w coś sensownego w okolicach Ronda Grunwaldzkiego.

Przesiadłam się w tramwaj linii 12, licząc, że w miarę sprawnie dotrę nim do przystanku na Lubiczu i stamtąd bez stresu pomaszeruję sobie do Regionalnego Dworca Autobusowego. Aha. Jasne... :D W okolicach Starowiślnej tramwaj raczył się... wykoleić. Tak, to był ten tramwaj. ^^

Była dokładnie 16.19. W podlinkowanym artykule jest drobny błąd, ale kto by się tam w piątkowe popołudnie przejmował takimi drobiazgami. No, może prócz pewnej Wiedźmy, która bardzo chciała zdążyć na autobus do Wrocławia odjeżdżający z płyty górnej dworca o 16.40. 

Cóż, trzeba było pomaszerować. 
Nie wiem, jak dotarłam tak szybko do celu - nie znoszę marszobiegów z plecakiem.
Ale faktem jest, że zdołałam w ostatniej chwili dopaść autobus, zapchany do granic możliwości. I nawet znalazły się wolne miejsca - choć trzeba to było egzekwować dość brutalnie i zdecydowanie (bo czyjaś walizka chciała sobie posiedzieć wygodnie). 

Chyba dopiero w tym nieszczęsnym autobusie udało mi się pozbyć pecha na dobre.
A może po prostu nie miał biletu, więc nie zdołał wleźć do środka? W chwili, kiedy kierowca odpalił silnik i zaczął manewrować po płycie dworca, by jak najszybciej wyruszyć w stronę zachodzącego słońca, poczułam, że udało się uciec. Że teraz może być już tylko dobrze.

I wiecie co? Było. :) 
Koniec z pechem!

2 komentarze:

  1. zapomniałaś napisać o świetnej muzyce w autobusie, która umilała Ci podróż :) - płyta pod zacnym tytułem "Warzywko, Przeboje do potraw" ! i o ciężarówce, z firmy o równie zacnej nazwie "Amnezja" :) teraz chyba już wszystko jasne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, muzyka i towarzystwo były zacne. :) Ale przecież napisałam, że po wejściu do autobusu było już ok, bo pech nie pojechał z nami. :D

      Usuń