wtorek, 28 sierpnia 2012

Przyjaźń damsko-męska i inne baśnie...

W grodziskiej bibliotece, do której zapisałam się na początku podstawówki - a właściwie zapisała mnie mama, chcąc sobie zapewnić odrobinę świętego spokoju - w oddziale dziecięcym była taka specjalna półka z baśniami i mitami różnych narodów. Ach, jak ja kochałam te książeczki, Pani Ola, bibliotekarka, nie mogła się nadziwić mojemu zapałowi czytelniczemu, a ja? Ja odkrywałam na nowo Andersena, przerażałam się wizjami braci Grimm, poznawałam baśnie czeskie, niemieckie, rosyjskie i ukraińskie, porównywałam mity greckie w ujęciu Markowskiej i Parandowskiego... Nieważne, że nie wszystko rozumiałam (zwłaszcza w mitach) - to była fascynująca podróż przez krainę pełną literackich czarów, w które wierzyłam święcie.

Ta wiara w baśnie i sentyment do mitów pozostały we mnie do dziś. Trzytomowy komplet Andersena pyszni się dumnie na półkach - jeden w Grodzisku, jeden w Krakowie (Jones, wiem, że masz mój pierwszy tom, zołzo!). Parandowski na półce przytula się do Markowskiej i Kubiaka, podpartych z drugiej strony Stabryłą. I tylko w jedną bajkę uwierzyć jakoś nie potrafię. To znana na wszystkich kontynentach baśń o przyjaźni męsko-damskiej tudzież damsko-męskiej.


Wydawało mi się kiedyś, że mam jednego przyjaciela - to był chłopak, którego znałam od zerówki i z którym chodziłam do jednej klasy od owej zerówki do końca liceum. W połowie szkoły średniej coś się zmieniło i zostaliśmy parą. Na całe 6 lat. I pod koniec związku - a rozstaliśmy się, gdy byłam już na studiach, z jego winy - bardzo mocno się raniliśmy. Do dziś zastanawiam się, co by było, gdybym przeciwstawiła się kiedyś jego próbom przekształcenia naszych relacji w coś więcej niż tzw. przyjaźń. Pewnie kumplowalibyśmy się do dziś. I miałabym w sercu o jedną bliznę mniej (chociaż może też znacznie mniej wiedziałabym o sobie samej i o życiu... coś za coś)

Od tamtego czasu bywam znacznie ostrożniejsza w relacjach z kolegami. Mam ich wielu - to prawda. Ale żadnego z nich nie nazwałabym swoim przyjacielem. No, może poza wyjątkami, które wydają mi się bezpieczne, czyli mężami moich przyjaciółek. Jest ich zaledwie kilku i są dla mnie bardzo ważni - liczę się z ich zdaniem, szanuję ich i lubię. Ale w moich oczach stanowią nierozerwalny element przyjaźni z ich żonami - więc to nie do końca to samo, choć ów fakt bynajmniej nie deprecjonuje naszych relacji. Są mi bliscy - i już.

Inaczej mają się sprawy z całą resztą męskiego świata. Nie przyjaźnię się z nią. Żadnego faceta nie nazwałabym swoim przyjacielem, choć są wśród nich ludzie, którzy z czasem stają mi się coraz bliżsi, z którymi często się kontaktuję i zwyczajnie ten kontakt lubię. Ludzie, których szanuję i cenię za to, jacy są i co robią. 

Ta awersja wynika nie tylko z moich złych doświadczeń z tamtym chłopakiem sprzed lat. To również kwestia tego, że trzymam się na dystans od wszelkich osobników płci męskiej na wszelki wypadek. Żeby się przypadkiem nie zauroczyć kimś, kto zapewne owego uczucia nie odwzajemni. Jestem jaka jestem, dobrze zdaję sobie sprawę z własnych mankamentów i niewiele mogę na to poradzić (chyba, że uzbieram kilkadziesiąt tysiaków na serię operacji plastycznych, ale... pewnie mając taką kwotę i tak wydałabym ją na książki, a nie na poprawianie urody). 

Myślę, że ze względu na to dla większości facetów jestem, hmmm, jakby to ująć, aseksualna? To chyba dobre słowo. Jestem jak kumpel, dobry kumpel, z którym można pogadać o wszystkim. Wszystkim. Łącznie z ich problemami sercowymi - oczywiście NIE ZE MNĄ. ;-) Ciekawe, czy zaczną mnie zapraszać na wieczory kawalerskie, jak im się już te sprawy sercowe poukładają na amen? A później pewnie zaczną mi się skarżyć na problemy z prostatą... ;-) 

Ale tak jest bezpieczniej. Znacznie bezpieczniej. W ten sposób łatwiej mi panować nad własnymi emocjami i unikać zakochania się w kimś, kto widzi we mnie jedynie życzliwe ucho, które zawsze wysłucha w odpowiedniej chwili. Po co mi to? Dość się nacierpiałam w ostatnich latach. Przyjaźń to zbyt duże ryzyko.

Z drugiej strony - dystans pomaga też utrzymać w odpowiedniej odległości panów, których się najzwyczajniej w świecie boję. Takich, co do których intuicja podpowiada mi, że lepiej się z nimi nie zadawać. Nachalnych, natarczywych, irytujących w większych dawkach. Nie lubię narzucać się ludziom, ale jeszcze bardziej nie znoszę, gdy to mnie się ktoś narzuca. Pod tym względem jestem jak - niekoniecznie baśniowy kot - sama wybieram sobie tych, z którymi chcę utrzymywać kontakt. I sama decyduję o tym, kogo odsunąć najdalej, jak się tylko da - dla jego własnego dobra, żeby przypadkiem ze strony tej drugiej osoby nie pojawiły się uczucia, które mogą okazać się kłopotliwe i dla mnie, i dla tego kogoś.

Czasami chciałabym się pozbyć tego ochronnego muru. I są ludzie, którzy - gdyby chcieli - mogliby mnie do tego skłonić. Ale jak się wyrwać z tego błędnego koła? Dopuścić kogoś bliżej, ryzykując, że złamie mi serce, nawet o tym nie wiedząc, bo będzie chcieć przyjaźni, a ja czegoś więcej? 

Nie. Nie wierzę w tę baśń o przyjaźni damsko-męskiej. Prędzej czy później ktoś zacząłby cierpieć. I jak znam swoje zezowate szczęście, padłoby na mnie... 

P.S. Pewnie jeszcze wrócę do tego tematu, bo sporo o tym myślę ostatnio, ale... teraz czas na odrobinę przyjemności. Pakuję do torby kocyk, Grę o tron, krem do opalania i lecę nad Wisłę. Adieu!

1 komentarz:

  1. Tak czytam i widzę dużo podobieństwa, mam też dużo kolegów, czasem czuję się wśród nich jakbym miała osobowość chłopaka, ale tak na prawdę po prostu świetnie się z Nimi dogaduje. Właściwie mi to odpowiada, też nie mam wielu przyjaciół - mężczyzn. Raz przyjaźń przerodziła się w coś więcej, teraz wiem , że niepotrzebnie, bo nie mam ani przyjaciela ani miłości.. widocznie prawdziwie nie było ani jednym, ani drugim.

    Ale czy taka przyjaźń istnieje, damsko-męska? ja myślę, że tak. takim potwierdzeniem myślę jest jedna moja relacja z moim przyjacielem. lubimy ze sobą spędzać czas, znamy się kilka lat. lubimy góry, kino, pizze i wiele wspólnych rzeczy... i tutaj prawdopodobnie większość stwierdzi, że coś Nas łączy. A otóż nie - On będzie za rok Księdzem.. i ani ja , ani On nie ubolewa nad tym, a wiemy że to dobra decyzja. Potrafimy o wszystkim porozmawiać, a jednocześnie pomóc sobie, czy powstrzymać przed nieprzemyślaną decyzją.

    wierzę, że to prawdziwa przyjaźń. temat jak rzeka, ale warto o Nim pisać ;)

    OdpowiedzUsuń