Sęk w tym, że nie jestem mistrzynią w wykonywaniu takich gestów (czas pokaże, czy w wypadku tego bloga będzie inaczej - chęci mam szczere, ale czy ich wystarczy?).
W pracy - jak najbardziej, nie mam oporów z podejmowaniem wszelkich inicjatyw. W urzędach, bankach czy w towarzystwie znajomych też radzę sobie niezgorzej. Zorganizować Wam imprezę? Nie ma sprawy. Ponękać urzędnika, żeby dowiedzieć się, czy dana sprawa została już załatwiona? OK, coś się wymyśli. I tylko w relacjach damsko-męskich jakoś sobie, krucypiks, nie radzę z tą inicjatywą.
Tymczasem zewsząd słychać donośne wezwania: mamy XXI wiek, bądź nowoczesna, przejmij stery! I dookoła same drapieżne samice, czyhające na potencjalne ofiary, wyrywające je sobie nawzajem z lakierowanych na krwiste bordo pazurów... Wiwat, równouprawnienie! Wiwat, białe walce!
A ja?
A ja tak nie chcę i... nie potrafię.
Chyba jestem staromodna.
Nie wychodzę z inicjatywą - czekam, może nie na księcia z bajki, ale na kogoś, z kim mogłabym rozmawiać i milczeć bez zakłopotania. Nie zapraszam na randki. I nie łamię serc.
Po prostu - w takich sprawach nie potrafię zrobić pierwszego kroku.
Wolę siedzieć. Czekać. I zastanawiać się, czy przypadkiem nie powiedziałam już za dużo.
To nie konformizm.
Ja po prostu - jakkolwiek by to nie wybrzmiało - bywam nieśmiała.
A może tchórzliwa?
P.S. A w radio - jak na ironię - ta piosenka...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz