poniedziałek, 16 stycznia 2012

Rzecz o śniegu, nerwach i Jasiu Wędrowniczku w świętokrzyskim rowie

No to miałam wczoraj przygodę... ;-)


A wszystko przez opisany już wcześniej "syndrom Jasia Wędrowniczka". Zachciało mi się mianowicie wycieczki do Tokarni, do skansenu, który tyle razy mijałam w drodze z lub do Warszawy, ale jakoś nigdy nie miałam czasu, by się zatrzymać i zajrzeć do środka. Wyprawa została zaplanowana na wczorajszą niedzielę, ba, znalazł się nawet przewodnik. ;-) Nawet padający śnieg, który w ten weekend najwyraźniej postanowił nadrobić zaległości z całej tej wyjątkowo ciepłej zimy, nie zdołał mnie powstrzymać przed 100-kilometrową wycieczką. Przypuszczam zresztą, że już niebawem w słownikach hasło "ośli upór" zostanie zastąpione "wiedźmowym uporem"...

Ruszyłam zatem, kalkulując, że trzeba będzie jechać powoli ze względu na złośliwość aury. I całe szczęście, że wykalkulowałam sobie tę ostrożność, bo bardzo mi się w okolicach Chęcin przydała.



Kilka kilometrów przed Tokarnią jest taki zakręt przy stacji benzynowej. Niby nic. Bagatelka. Na wszelki wypadek jednak, widząc nawiany na drogę śnieg, a raczej - śniegopodobną breję, zwolniłam do mniej więcej 30 km/h. Tyle przynajmniej zdążyłam zobaczyć na liczniku, gdy już wyjeżdżałam zza zakrętu. Następny widok to już jakiś cwaniaczek w czarnym, kanciastym nieco aucie (nie znam się na tych wszystkich markach, rozróżniam tylko Cinquecento od Seicento i małego fiata, więc nie potrafię sprecyzować, cóż to była za machina). Cwaniaczek ów - tuż przed zakrętem!! w takich warunkach!! i na podwójnej ciągłej linii, którą mimo wszystko było widać spod śniegu!! - wyprzedzał sobie wesoło jakieś wolniejsze od niego auto, nie bacząc na to, że z naprzeciwka nadjeżdżam... ja. 

Nie wiem, jak dokonałam w duchu tej kalkulacji, ale doszłam jakoś do wniosku, że nie chcę sprawdzać trwałości mojej Białej Strzały w zetknięciu z tą rozpędzoną kupą blachy i odbiłam na prawo, na pobocze. Taki przynajmniej był plan, bo wykonanie... cóż, nieco przerosło moje oczekiwania. Straciłam przyczepność i mistrzowsko wjechałam do przydrożnego rowu. 

Uch...

Mam prawo jazdy od ponad 9 lat. Uczyłam się jeździć zimą. I jestem diabelnie ostrożnym, by nie powiedzieć - tchórzliwym - kierowcą. I co z tego, skoro na drodze nawet najostrożniejszemu driverowi może zza zakrętu wyskoczyć nagle jakiś psychopata?

Koleś nawet się nie zatrzymał. Wiem, bo zaraz po lądowaniu obejrzałam się i zobaczyłam tylko, jak znika za zakrętem. Cóż miałam robić? Wyłączyłam silnik. Zaciągnęłam ręczny (ech, stary nawyk...). Wyskoczyłam z auta i przyjrzałam się krytycznie sytuacji.

Nie wyglądało to jakoś szczególnie dramatycznie, ale Biała Strzała waży jednak tych kilkaset kilogramów, więc raczej nie było mowy o tym, żebym ją stamtąd własnymi wiedźmowymi mocami wyciągnęła. Musiałam przełączyć się więc na tryb "nieporadne dziewczę w tarapatach" i zaczęłam machać na nadjeżdżających od strony "stolycy" kierowców. 

Mówcie co chcecie, ale ludzie są jednak poczciwi. W ciągu 5 minut znalazł się przemiły pan z linką do holowania i jeszcze trzech innych, którzy pomogli wypchnąć moje małe białe cudo z rowu na jezdnię (żeby nie było, zwolniłam ręczny zanim zaczęli pchać...). Bez nich pewnie utknęłabym tam na nieco dłużej. A że "głupi ma szczęście", znalazła się jeszcze ciężarówka pomocy drogowej nadjeżdżająca od strony Chęcin, dzięki czemu lekko wgięty błotnik wrócił błyskawicznie na swoje miejsce. Panowie, nawet nie wiecie, ile ciepłych myśli Wam w tym momencie posyłam za to, że znaleźliście się tam wtedy na mojej drodze. :-) 

Otrząsnęłam się szybko, wsiadłam do auta, mniej więcej pozbierałam z podłogi to, co na nią pospadało, włączyłam radio i ostrożnie ruszyłam dalej. Na szczęście przy skansenie czekał na mnie ktoś, kto znacznie lepiej niż ja wiedział, gdzie należy zerknąć, żeby sprawdzić stopień uszkodzeń. Bez wizyty u mechanika się pewnie nie obejdzie, ale... mogło być gorzej. Chyba. ;-) W każdym razie po intensywnych hulankach po świętokrzyskiej ziemi dojechałam do domubez większych przeszkód, starając się tylko nie przekraczać prędkości 74 km/h, bo coś mi się wtedy zaczynało telepać przy prawym przednim kole. Ale - dojechałam. :-) 

A teraz - dzień po tej przygodzie - siedzę sobie opatulona kocem na kanapie i się zastanawiam, jak to jest... Gdy przytrafi mi się jakaś niemiła błahostka czy drobna przykrość, potrafię reagować bardzo nieadekwatnie. Mam oczy w mokrym miejscu, łatwo wpadam w irytację albo przygnębienie... I takie różne pierdółki psują mi nieraz nastrój na cały wieczór albo i dłużej.

Kiedy zaś przytrafia mi się coś, co powinno mnie co najmniej zdenerwować, nagle, nie wiadomo skąd, spływa na mnie lodowata fala spokoju. Żadnego drżenia rąk czy kolan. Żadnych łez, nerwów, histerii. Zupełnie jakby tę zwyczajną, codzienną Anulę zastępowała jakaś odporniejsza, wzmocniona wersja kryzysowa...

Paradoks?

P.S. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to jakiś opóźniony szok, jak u mojej siostry, która - po spotkaniu z dzikim dzikiem i lądowaniu w rowie (to rodzinne?) - wsiadła wprawdzie z powrotem do auta i dojechała do domu, ale od tego czasu na wszelką wzmiankę o prowadzeniu auta reaguje hmm, delikatnie mówiąc, brakiem entuzjazmu... ;-)

P.S.2. Paskuda nie chce odpalić. Dałam mu czas do namysłu do jutra popołudniu. Oby się opamiętał ten mój cud techniki, inaczej będę go musiała chyba dopchać do mechanika... :-(

2 komentarze:

  1. Lubię szczęśliwe zakończenia :), uff to dopiero przygoda. Bardzo mnie cieszy fakt, ze na świecie nadal żyją życzliwi ludzie [promyki szczęścia :)].
    Niech ta zima już minie, przynajmniej śnieg zniknie z asfaltu :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Śnieg nie jest zły, gorsza jest jednak bezmyślność niektórych kierowców. Ale fakt, że są ludzie, którzy po prostu pomagają, widząc niewiastę w kłopotach, jest faktycznie budujący. :))

    OdpowiedzUsuń