(Bruno Schulz, list do Tadeusza Brezy)
Czy zdarza Ci się, że trafiasz na czyjeś słowa, które dotykają głęboko, najgłębiej... zupełnie, jakby to Tobie wymknęły się one w chwili nieuwagi, wprost z serca, niechcący, i teraz powracają doskonale odbitym echem? W 1934 roku Bruno Schulz napisał taki właśnie list. Kilkadziesiąt lat później, po raz pierwszy wczytując się w korespondencję czarodzieja z Drohobycza, natknęłam się na zacytowane wyżej zdania i nagle - w zaciszu opustoszałej poznańskiej biblioteki - poczułam, jakby ktoś położył mi na ramieniu dłoń, takim poufałym, pełnym czułości gestem, na jaki mogą zdobyć się jedynie bardzo bliscy sobie ludzie.
Prozą Schulza zauroczona byłam już dużo wcześniej. Jednak w tamtej szczególnej chwili zauroczenie przerodziło się w coś znacznie piękniejszego. Uświadomiłam sobie, że jest, a raczej był na świecie ktoś, kto potrafi nazywać to, co ja zaledwie przeczuwam.
Ten ktoś jest ze mną do dziś. Na jednej, najważniejszej półce, stoją rzędem książki poświęcone Schulzowi - wydania jego opowiadań i listów, słownik, opracowania Ficowskiego i Jarzębskiego, nieco bardziej zdystansowany Budzyński... Wiesz, to są chyba jedyne tomy, których nigdy nie pokrywa kurz. Nie pozwalam mu na to.
Czasami jednak towarzystwo zaklętego w litery i słowa Schulza przestaje mi wystarczać. W takich momentach słowa z listu do Tadeusza Brezy wybrzmiewają w mojej głowie szczególnie mocno. "Potrzebny mi jest towarzysz". Nawet nie wiesz, jak bardzo.
W życiu nauczyłam się przyjmować większość tego, co mi się przytrafia, pół żartem, pół serio. Nie zrozum mnie źle. Lubię się śmiać. Cieszy mnie mnóstwo drobiazgów. Jeśli w wieku 27 lat mam zmarszczki, to jest to właśnie efekt nieustannie odnajdujących się powodów do radości. Jednocześnie jednak mam w sobie cholernie dużo powagi, która nie znajduje ujścia...
Pewnie dzieje się tak dlatego, że - gdy raz przyzwyczai się ludzi do własnych błazeństw - trudno ich później przekonać do tego, że ma się jeszcze inne, nieco mroczniejsze oblicze. Mój błąd? Być może. A może tylko smutny skutek współczesnych tendencji do upraszczania i spłaszczania wszystkiego dookoła - w końcu znacznie łatwiej żyje się w świecie, w którym istnieją tylko czerń i biel, bez dopuszczania do siebie myśli o możliwych mieszankach, choćby tylko w odcieniach szarości...
Moją poważniejszą twarz znają więc nieliczni. I nawet oni nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, co ona oznacza. I co - kontynuując Schulzowską metaforę - dźwigam na swoich barkach i w swojej głowie. Nie dzieje się tak dlatego, że im nie ufam. Moje pełne zaufanie trudno zdobyć, ale są ludzie - nieliczni - którym się to udało. Chodzi raczej o to, że... czasami głupio mi ich obarczać tym dodatkowym brzemieniem, na które składają się moje lęki, niepokoje czy domysły. Dość się muszą nadźwigać tych, które składają się na ich osobisty bagaż.
A jednak... "Potrzebny mi jest towarzysz". I potwierdzenie, że to, co dzieje się w mojej głowie, gdzieś tam, w świecie, znajduje oddźwięk. Dystans, który pozwoli spojrzeć na własne myśli z bezpieczniejszej, zdrowszej perspektywy.
I już wiesz, dlaczego zdecydowałam się na pisanie bloga.
Jeśli czytasz te słowa, to - choćby przez chwilę - towarzyszysz mi w moim pełnym niepokoju, nocnym "sam-na-sam" z myślami. Nie potrafię pisać tak pięknie, jak Bruno. Ale potrzebuję tego samego.
Więc zajrzyj tu od czasu do czasu.
Proszę.
I dziękuję.
Bruno Schulz, tzw. Autoportret z psem, ilustracja do opowiadania Nemrod
[prawdopodobnie: portret Ludwika Hoffmana, siostrzeńca Schulza], ok. 1933
P.S. Cały list Brunona Schulza możesz przeczytać tutaj: http://czytelnia.onet.pl/0,1102085,3,do_czytania.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz