Wywozi się je zatem - przyodziane w białe bluzeczki i granatowe spódnice - raz na jakiś czas do miasta wojewódzkiego, oddalonego od ich rodzinnej miejscowości o 50 kilometrów, by mogły - z półotwartymi buziami, z oczami w słup - zakosztować Wielkiej Sztuki. Wsiadają później do autokaru i, nieco oszołomione, nieco senne, ale i lekko napuszone, dumne z tej wizyty w wielkomiejskiej rzeczywistości, wracają do domów, by przy kuchennym stole streszczać zasłuchanym rodzicom i rodzeństwu to, co zdołały sobie przyswoić.
Tak, dziewczyny z prowincji lubią teatr. Gdy jednak przeprowadzają się do wielkich miast na stałe, to lubienie zostaje czasami zastąpione poczuciem obowiązku. Muszą bywać. W knajpach, na koncertach, w teatrach. Im więcej bywają, tym szybciej tracą to, co najcenniejsze - naiwne zadziwienie wszystkim tym, co oglądają na scenach. Szczery zachwyt zastępują melanżem cytatów z najświeższych recenzji i słownikowymi terminami przyswojonymi "w towarzystwie". I galopem nadrabiają zaległości, byle tylko nie wydało się, że nie widziały najnowszej sztuki pana X. i że nie mają pojęcia o skandalu wywołanym na scenie przez panią Y. Nie wypada...
Boję się takich osób, które za wszelką cenę próbują zakopać przepaść między swoim obecnym, wypełnionym najmodniejszymi imprezami, najnowszymi ciuchami, najgłośniejszymi książkami i "iwentami" oraz cotygodniową porcją sushi, życiem a spokojną, małomiasteczkową przeszłością. A jeśli nie zakopać, to przynajmniej przesłonić ją tak, by nikt nie mógł dostrzec majaczącego w oddali, na horyzoncie, czasu przeszłego.
A przecież przeszłości nie da się wyprzeć ani wymazać.
I właśnie o tym opowiada jeden z najlepszych spektakli, jakie widziałam - nie tylko w ostatnim czasie: "W imię Jakuba S." w nowohuckiej Łaźni Nowej.
Śnieg.
W śniegu - wymieszane - przeszłość, teraźniejszość... może też przyszłość.
Jest Jakub Szela. Są jego - awansowane do miasta - dzieci, wnuki, prawnuki? Są i widły wbite w plecy kresowej szlachcianki, i wódka, i stół, i diabeł w łazience...
Miasto i wieś.
Młodość i starość.
Nowoczesność i różnie pojmowana tradycja.
Aspiracje oraz marzenia i determinizm, i winy ojców na barkach dzieci...
"Większość polskiego społeczeństwa ma korzenie na wsi. Nie tej dworkowo-ziemiańsko-szlacheckiej, tylko tej duszonej pańszczyzną, tej chłopskiej, tej chamskiej".
Ale i większość z nas o tym dziedzictwie usiłuje zapomnieć. Niekiedy - za wszelką cenę.
Nie będę się tutaj bawić w domorosłą recenzentkę. Więcej informacji o sztuce znajdziecie na przykład tutaj.
Chciałabym tylko napisać, że mną ta sztuka szarpnęła wewnętrznie.
Że czuję się przejrzana niemal na wylot. Zupełnie jakby ktoś moje dawne - i dawno zwalczone, dodajmy - dylematy wywlókł z cienia na światło dzienne, obejrzał i wybrał co ciekawsze z nich. A może - te najintymniejsze? Jakiś kawałek tego, co było we mnie, w mojej głowie, widziałam na scenie.
Ja, dziewczyna z prowincji w wielkim świecie. Choć to przecież "tylko" Kraków.
Wkroczyłam w ten wielki świat ponad 7 lat temu.
W trampkach, dżinsach i białej koszulce przekroczyłam progi szacownego Wydziału Polonistyki, który wtedy jeszcze wydziałem wcale nie był. I weszłam w ten barwny, cygański świat, pełen kolorowych strojów, dziwacznych przebrań, niestandardowych zachowań, póz i recytacji.
I co? Do dziś chadzam w trampkach. I w dżinsach. Choć dorobiłam się też kilku sukienek.
Prowincja wciąż we mnie jest.
Głęboko zakorzeniona.
Nie potrafię oswoić się z myślą, że do końca życia miałabym egzystować w bloku w centrum (no, prawie) miasta, bez własnego podwórka, bez ogródka, bez własnej przestrzeni.
Nie uważam, że żakiet za 400 zł (przeceniony z 800 zł) to super-okazja.
Nie ganiam po mieście z kubeczkiem ze Starbucksa trzymanym tak, żeby było widać logo. I z mętnym wzrokiem, żeby każdy dostrzegł, jak bardzo potrzebuję tej kawy (w domyśle: bo zabalowałam w najmodniejszym wśród hipsterów krakowskich klubiku).
Nie rozprawiam na środku ulicy o NAJmodniejszym filozofie/literacie/malarzu/krytyku i jego wpływie na NAjnowsze przedstawienie wyreżyserowane przez wspomnianego już wyżej pana X. A może Y. Nie wiem.
Postaci miotające się na scenie między czasami rabacji a w-czasami w Egipcie - to nie ja.
Ale to uosobienie tego, czym może kiedyś, na początku mojego krakowskiego życia chciałam być, bo przecież wielki świat kusił - i wciąż kusi. Uosobienie przerażające, bo przecież wywodzące się z tego samego pnia, mające te same korzenie.
Miotałam się kiedyś między tą moją prowincjonalnością, tak dobrze znaną, tak bliską i ciepłą, a wielkomiejskim szykiem i stylem. Przekonana, że muszę się dopasować. Że muszę przynależeć za wszelką cenę i w ten sposób wyleczyć ten i ów kompleks. Że tylko przybieranie mądrych, oryginalnych (czytaj: takich, jak ci, z którymi chciałabym się zadawać) póz może mnie uratować przed etykietką. Jaką? Za cholerę - nie wiem.
Ale przecież przed samą sobą uciec nie mogę. I nie powinnam. Jak się kończą takie ucieczki - pokazuje właśnie spektakl Strzępki i Demirskiego.
A ja?
Ja jestem prowincjuszką pełną gębą.
I taka już chyba pozostanę - nieodrodna córka wielkopolskiej ziemi.
Będę żyć w przekonaniu, że najlepszą potrawą pod słońcem jest pajda świeżego grodziskiego chleba posmarowana cienko masłem i posypana odrobiną soli.
Będę tęsknić do domu. DOMU. Pod miastem, a nie w mieście. I do ogrodu. I ciszy.
Będę chodzić na spacery w trampkach.
Będę myśleć moją gwarą. Z mówieniem trudniej, bo kto tu do licha zrozumie, co to jest kawiorek?! ;-)
Będę się przyznawać, czego nie czytałam/nie widziałam/nie obczaiłam. Z premedytacją i prosto w twarz.
Będę wracać do domu, do moich niewykształconych, niewyjściowych rodziców, do babci, do miejsc, które znam i kocham. Do świata codziennego, spranego jak stary fartuch. Mojego świata.
Będę pochłaniać książki, które tylko zechcę, a nie te, o których rozmawia się aktualnie w "Krakoofku" i które przeczytać trzeba, żeby potem człowieka nie wytykali palcami na Plantach czy pod Bagatelą.
Będę się bać wielkich tłumów. Będę unikać urzędów i nieufnie spoglądać na tych, których uznam za niegodnych zaufania. Będę
A w teatrze będę się szczerze dziwić wszystkiemu, co będzie dla mnie nowe i piękne. Bez zblazowanych min i póz starej wyjadaczki.
Tak jak w piątek dziwiłam się i chłonęłam całą sobą to, co działo się na ośnieżonej scenie Łaźni Nowej. Dobrze, że ktoś tę sztukę wymyślił. Zapisał. I zagrał. Dla mnie i dla wszystkich tych, którzy - odcięci od swoich małych wiejsko-miasteczkowych światów - poszukują w wielkich miastach nowych dróg.
Obyśmy nie zbłądzili.
Lepiej bym tego nie ujęła. Rewelacyjna recenzja i myśli wyjęte z mojej głowy...
OdpowiedzUsuńWyjęte z głowy niczym telefon i portfel z torebki pani z pierwszego rzędu? ;)
OdpowiedzUsuńPoczułam, że się utożsamiam :) Chyba na listę mojego miesięcznego pobytu w ojczyźnie muszę dopisać teatr, bo daaawno nie byłam...
OdpowiedzUsuńDopisz, dopisz. :) W ogóle w Łaźni zapowiadają się ciekawe rzeczy na najbliższe miesiące i mam taki niecny plan, żeby tam jeszcze pobywać i się podziwić jeszcze światu. :)
OdpowiedzUsuńWitam. Byliśmy chyba tego samego dania, w piątek... świetnie to ujęłaś. Mnie ten spektakl powalił. Dają po gębie, ale to dobrze, odświeżacz mózgu. I tak jak Ty: Będę tęsknić do domu. DOMU.
OdpowiedzUsuńZapraszam do mojego widzenia Jakuba:-) http://palcempowisle.blogspot.com/
Najlepszego