niedziela, 29 stycznia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Zapach chleba

Myślę, że prawdziwy dom to miejsce, które pachnie chlebem. Świeżutkim, z lekko chrupiącą skórką, parującym jeszcze i sprężystym miąższem, który zjada się później co do okruszyny. Na drożdżach lub na zakwasie, z mąki pszennej, żytniej, z orkiszu - to nieważne, to tylko niuanse. Byle tylko - był.


A skoro tak, to mój prawdziwy dom jest tutaj, w Krakowie. Bo dopiero tu i teraz, na mojej łagiewnickiej górce, odważyłam się upiec chleb. Własny. Taki jak lubię.


W Grodzisku chleb się kupowało - od Gwoździa, najlepszy. Tamten smak będę pamiętać zawsze, choćbym nawet zapomniała, jak się nazywam. Przywożony o świcie z dopiero co otwartej piekarni, już podczas jazdy na rowerze wyglądał z zakupowej torby i wodził na pokuszenie... A później? Posmarowany lekko masłem i odrobinę posolony stanowił najwspanialszą część leniwych letnich poranków w czasach, kiedy jeszcze nie w głowie mi były przeprowadzki do jakiejś tam odległej Galicji.




Kupowało się go zatem - ale nie piekło. Moja mama, kuchenna królowa i niepodzielna władczyni świata garnków, blach i patelni (przez te jej jedynowładcze zapędy nauczyłam się gotować dopiero po wyemigrowaniu z domowych pieleszy), piekła wszystko - od biszkoptów po mazurki czy ciasta francuskie, jednak nigdy nie zabierała się za chleb.


Wyniosłam więc z domu respekt przed tym podstawowym, najważniejszym wypiekiem, a zarazem - wielkie marzenie o tym, by kiedyś móc go przygotować samodzielnie. Marzenie, które gdzieś tam we mnie tkwiło, przysłonięte tysiącem innych pragnień. Do dziś. :-)


Dziś rano, bez większych planów, bez wcześniejszych przygotowań i starań, ot, ujrzawszy na zaznajomionym blogu przepis, pomyślałam sobie: "Tak, to jest ten moment". A 2 godziny później spoglądałam przez szybkę piekarnika, oceniając efekt swoich starań, nabierający objętości w temperaturze około 180'C.


No i mam. Chleb i dom. Dom i chleb.
I zapach, który może nie przywodzi grodziskich wspomnień, ale za to pozwala na swobodne bujanie w obłokach w poszukiwaniu kolejnych marzeń do spełnienia. :-)


To jest moja magia. Ta najpotężniejsza - kuchenna.









CHLEB Z SUSZONYMI POMIDORAMI


Składniki:


600 g mąki
20 g świeżych drożdży
80-100 g cukru (ja dałam ok. 90 g, ale co kto lubi)
300 ml ciepłej wody
10 g soli
suszone pomidory w oliwie i ziołach (najlepiej domowej roboty)
bazylia
odrobina mleka


Przygotowanie:


Pomidory wyjmujemy z zalewy i odsączamy na sitku (zalewa się przyda). ;)
Drożdże kruszymy i łączymy z cukrem, a kiedy się rozpuszczą, dodajemy połowę wody. Mieszamy, odstawiamy w ciepłe miejsce na około 15 minut.
Mąkę przesiewamy, mieszamy z solą i z bazylią. Dodajemy mieszankę drożdżową i resztę wody, a także 2 łyżki oliwy odsączonej z pomidorów (ach, ten ziołowy zapach...). No i same pomidory też. :)


Wyrabiamy ciasto ręcznie przez około 5 minut, dosypując w razie potrzeby mąki. 
Odstawiamy, aby "wygarowało" (wyrosło) na około 1 godzinę. Pod przykryciem, rzecz jasna.


Formę cwibakową smarujemy odrobiną oliwy i wysypujemy mąką.
Do formy przekładamy ciasto, wyrównujemy łyżką i odstawiamy jeszcze na 30 minut w ciepłe miejsce.


Nagrzewamy piekarnik do ok. 180 stopni Celsjusza.
Wkładamy do niego formę z ciastem, a obok umieszczamy żaroodporne naczynie z wodą. Dzięki temu powietrze w piekarniku będzie wilgotniejsze, a chlebowa skórka - miękka. :) 


Pieczemy ok. 20-25 minut zmieniając - o ile to możliwe - rodzaj nawiewu (ja zaczynam od termoobiegu z grzaniem od góry i od dołu, a później włączam tylko dolne ogrzewanie). Naczynie z wodą możemy wyjąć po około 10 minutach (ostrożnie, może to skutkować poparzeniami). Po wyjęciu z piekarnika, chleb studzimy. Lepiej nie jeść gorącego... no chyba że nie potraficie się powstrzymać. ;-)


Smacznego - i niech Wam pachnie najpiękniej na świecie! :-)

1 komentarz: