Oscarowe nominacje dla filmów nieanglojęzycznych były w tym roku jednym z najważniejszych tematów w polskich mediach zajmujących się kulturą z jednego, dość oczywistego względu - znów wielu z nas ma skrytą nadzieję, że słynna statuetka trafi w polskie ręce. Do wczoraj sama byłam przekonana, że mamy spore szanse: "W ciemności" urzekło mnie bowiem nie tylko zgrabnie opowiedzianą historią jednego wojenno-okupacyjnego epizodu, ale przede wszystkim klimatem, zdjęciami i cudowną lwowską gwarą. Dziś wiem już jednak, że to za mało. Skąd wiem? Bo obejrzałam "Rozstanie".
Rozwód po irańsku
Irański sąd bardzo różni się od tych eleganckich i pełnych powagi miejsc, do których przyzwyczaiły nas kasowe produkcje amerykańskie czy choćby nasza poczciwa polska "Anna Maria Wesołowska". W irańskim sądzie nie ma drewnianych balustrad z lakierowanego drewna, górującej nad salą ławy sędziowskiej, mikrofonów, tóg i złotych łańcuchów. Nie ma adwokatów reprezentujących strony, ani długich mów obrończych.
Jest za to wszechogarniający gwar setek ludzi, którzy kręcą się bezładnie po korytarzach i pokojach, usiłując dochodzić swoich praw. Jest chaos. I jest Simin, która bardzo chce rozwieść się z Naaderem, by - jak sama twierdzi - móc wyjechać z kraju i rozpocząć nowe życie. A może także po to, by udowodnić - sobie i mężowi - że o 14 latach wspólnego życia wciąż łączy ich coś więcej niż tylko wspólny dom i dorastająca córka, Termeh?
Simin i Naader
Pozornie sprawa wydaje się banalna. Dobrze sytuowane małżeństwo przechodzi kryzys. Ona chce wyjechać i zabrać córkę. Rozwód ma być rodzajem szantażu, nauczki, próbą udowodnienia małżonkowi, kto tu rządzi, a przy okazji - także podniesienia własnego poczucia wartości. On chce zostać, by opiekować się chorym na Alzheimera ojcem. Godzi się na rozwód, na wyprowadzkę żony, jednak nie pozwala odebrać sobie dziecka. I na nowo uczy się żyć - od codziennych, najprostszych czynności (wybór programu w pralce, zlokalizowanie w kuchni puszki z herbatą etc.) po znalezienie dla schorowanego seniora rodu odpowiedniej opiekunki.
W ten sposób w życiu rozbitej rodziny pojawia się Razieh, a wraz z nią jej wiecznie zadłużony mąż Hodjat, córeczka Somayeh i... kłopoty, które sprawią, że to, co miało być początkowo zaledwie nauczką dla upartego Naadera i małą wojną małżeńską, przerodzi się w prawdziwy dramat.
Oszołomienie
Rzadko zdarza mi się wychodzić z kina w takim stanie jak po "Rozstaniu". Pojawienie się napisów końcowych zadziałało na mnie jak policzek wymierzony znienacka - wyrwało mnie z innego świata, z powrotem przenosząc na moją stronę lustra. Byłam oszołomiona, obolała duchowo i pełna myśli tak poplątanych, jak, nie przymierzając, moja fryzura o poranku.
Postaram się uporządkować je tutaj, zanim na dobre zabałaganią mi głowę.
Bliska obcość. Obca bliskość
Są tu jacyś znawcy kina irańskiego? Bo ja do tego grona nie należę, zresztą cała moja filmowa edukacja opiera się na działaniach "z doskoku" i są w niej olbrzymie luki, których chyba nigdy nie uda mi się w sposób zadowalający uzupełnić. Dlatego też do filmów wywodzących się z innych kręgów kulturowych podchodzę zawsze ostrożnie, z dużą dozą nieufności wobec własnej wiedzy i oglądu świata. Boję się - że czegoś nie zrozumiem, że umknie mi jakiś istotny szczegół czy rys obyczajowy...
Z "Rozstaniem" było podobnie.
Iran. Kobiety w czadorach. Chusty omotane na głowach. Smoliście ciemne oczy dzieci. Charakterystyczna architektura i ustrój ściśle określający rolę każdego z członków społeczności. Religijny radykalizm. I egzotyka - oto z grubsza zarysy mojej jakże obfitej wiedzy na temat tak zwanego miejsca akcji. Miałam prawo czuć się zatem nieswojo, wchodząc do kinowej sali... Kiedy z niej jednak wychodziłam, wiedziałam już, że moje obawy były w wypadku filmu Asghara Farhadiego bezpodstawne.
Egzotyczny sztafaż nie utrudnia wcale odbioru tego, co w "Rozstaniu najważniejsze". Dodaje kolorytu, owszem, osadza tę historię w bardzo konkretnym miejscu i czasie, jednak bynajmniej nie pozbawia tej historii uniwersalnego i ponadczasowego wymiaru. W gruncie rzeczy rola tych lokalnych detali pozostaje drugorzędna. Ortodoksyjna religijność Razieh i Hodjata, codzienność, którą kobiety - nawet te najmłodsze, kilkuletnie - muszą obserwować spod chust i kapturków, mniej lub bardziej szczelnie okrywających ich włosy, rojne targowiska, pełne gwaru i kłótni sądy, czy choćby charakterystyczny rozkład mieszkań - dodają wydarzeniom na ekranie autentyzmu, jednak nie stanowią bariery w zrozumieniu tego, co się dzieje, dla przeciętnego, czytaj: nieobeznanego z kulturą Bliskiego Wschodu, widza z Europy. Dla mnie.
Twórcom filmu udało się uniknąć efektu, który można by nazwać "efektem akwarium": pojawiającego się niekiedy wrażenia, że dany świat ogląda się zza szyby, spod dającego poczucie bezpiecznego dystansu szklanego klosza. "Rozstanie" dotyka jednak do żywego - stanowiące potencjalną warstwę ochronną poczucie obcości, dystansu, zostało tu zredukowane do minimum, zarówno ze względu na podjętą tematykę - sytuację, która może zdarzyć się zawsze i każdemu - jak i ze względu na ukazanie filmowej rzeczywistości - bez upiększeń, bez hollywoodzkich efektów specjalnych, no i często - bez statywu. Innymi słowy - bez znieczulenia.
Małe zbrodnie małżeńskie
W uzyskanej w ten sposób wizji kondensują się i splatają rodzinne dramaty głównych bohaterów - przy czym każdy z tych wątków został zintensyfikowany do tego stopnia, że bez problemu mógłby wypełnić osobny scenariusz.
Na pierwszy plan wysuwa się, rzecz jasna, kwestia skomplikowanych relacji między Simin i Naaderem. Przez cały film zastanawiałam się, czy tych dwoje łączy jeszcze miłość, czy już tylko przyzwyczajenie, które - po wyprowadzce rudowłosej buntowniczki z domu - zacznie zanikać, aż w końcu stanie się jedynie bolesnym wspomnieniem. Dobrze znam to uczucie. I wiem, jak bardzo boli, gdy patrzy się na powolny rozpad czegoś, co budowało się długo i z mozołem, a co rozpada się tylko dlatego, że nie ma się odwagi, by powiedzieć "dość" i by zaprzestać bezsensownej szarpaniny, której jedynym celem pozostaje udowodnienie sobie i światu, po czyjej stronie leży racja, po czyjej zaś - wina. Jakby wina mogła leżeć tylko i wyłącznie po jednej ze stron...
Smutne losy tej pary, a właściwie - wycinek owych losów, ukazany w "Rozstaniu" - pokazują też, jak łatwo błahostka może stać się przyczyną prawdziwych problemów. Wystarczy zapomnieć o niej na chwilę, unieść się dumą, odwrócić wzrok - i wnet urasta ona do rozmiarów muru, którego nie da się już przekroczyć. Muru z dumy, ambicji, żądzy władzy, czasem także - pieniędzy, fałszywie rozumianej godności i egoizmu. Po obu stronach.
Przyspieszony kurs dorastania
Ale w "Rozstaniu" nie chodzi tylko o eks-małżonków rozszarpujących z dziecinnym uporem wszystko, co pozostało z ich dawnego "razem", ale też o pozostałe osoby dramatu. Przede wszystkim o małą Termeh, która musi oglądać kolejne epizody coraz okrutniejszej wojny rodziców i która podejmuje rozpaczliwe, bo nieskuteczne próby ratowania sytuacji.
I co z tego, że raz po raz Simin i Naader przypominają sobie, że są rodzicami i usiłują wychowywać swoją dorastającą córkę? Co z tego, że w chwilach gorętszych dyskusji proszą ją, by wyszła do kuchni lub do swojego pokoju, chcąc jej - zapewne - oszczędzić cierpienia? W domu, którego nie wypełnia miłość, ściany stają się cienkie i łatwo przenikają przez nie podniesione głosy, wyrzuty, obelgi... Jak ma się przed nimi bronić dziecko?
Termeh musi przejść przyspieszony kurs dorastania. Nauczyć się kłamać, zadawać pytania, na które nigdy nie dostanie odpowiedzi i podejmować bolesne decyzje. Musi się zmierzyć z poczuciem winy - nie swoim, lecz obojga rodziców.
W jednej z pierwszych scen filmu widać, jak dziewczynka radośnie wbiega po schodach, ścigając się z ojcem, które z nich pierwsze dopadnie do drzwi mieszkania. To ostatnia chwila dziecinnej beztroski, ostatni, rozbrzmiewający radosnym śmiechem akord dzieciństwa. Kilkanaście scen później zamiast dziecka możemy już obserwować zagubione na granicy między młodością a dorosłością stworzenie, przerażonym wzrokiem obserwujące powolny rozkład domowego azylu... Dużo tych ujęć. Pięknych - ale i bezgranicznie smutnych.
Bez kulminacji
Jeszcze jedna sprawa - istotna, bo związana z konstrukcją fabuły. Odniosłam wrażenie, że "Rozstanie" nie ma czegoś, co można by nazwać punktem kulminacyjnym konfliktu. Napięcie w filmie to narasta, to znów opada, naśladując bieg sinusoidy. Te ruchy są jednak na tyle regularne, że trudno mówić tutaj o klasycznej budowie akcji.
I to właśnie jest piękne.
Bo życie, to - do cholery - nie jest misterna konstrukcja rodem z Hollywood.
Ono jest właśnie takie - falujące, niespokojne, bez zakończeń i bez spektakularnych rozwiązań, efektów specjalnych czy choćby - odpowiedzi.
Na pierwszy plan wysuwa się, rzecz jasna, kwestia skomplikowanych relacji między Simin i Naaderem. Przez cały film zastanawiałam się, czy tych dwoje łączy jeszcze miłość, czy już tylko przyzwyczajenie, które - po wyprowadzce rudowłosej buntowniczki z domu - zacznie zanikać, aż w końcu stanie się jedynie bolesnym wspomnieniem. Dobrze znam to uczucie. I wiem, jak bardzo boli, gdy patrzy się na powolny rozpad czegoś, co budowało się długo i z mozołem, a co rozpada się tylko dlatego, że nie ma się odwagi, by powiedzieć "dość" i by zaprzestać bezsensownej szarpaniny, której jedynym celem pozostaje udowodnienie sobie i światu, po czyjej stronie leży racja, po czyjej zaś - wina. Jakby wina mogła leżeć tylko i wyłącznie po jednej ze stron...
Smutne losy tej pary, a właściwie - wycinek owych losów, ukazany w "Rozstaniu" - pokazują też, jak łatwo błahostka może stać się przyczyną prawdziwych problemów. Wystarczy zapomnieć o niej na chwilę, unieść się dumą, odwrócić wzrok - i wnet urasta ona do rozmiarów muru, którego nie da się już przekroczyć. Muru z dumy, ambicji, żądzy władzy, czasem także - pieniędzy, fałszywie rozumianej godności i egoizmu. Po obu stronach.
Przyspieszony kurs dorastania
Ale w "Rozstaniu" nie chodzi tylko o eks-małżonków rozszarpujących z dziecinnym uporem wszystko, co pozostało z ich dawnego "razem", ale też o pozostałe osoby dramatu. Przede wszystkim o małą Termeh, która musi oglądać kolejne epizody coraz okrutniejszej wojny rodziców i która podejmuje rozpaczliwe, bo nieskuteczne próby ratowania sytuacji.
I co z tego, że raz po raz Simin i Naader przypominają sobie, że są rodzicami i usiłują wychowywać swoją dorastającą córkę? Co z tego, że w chwilach gorętszych dyskusji proszą ją, by wyszła do kuchni lub do swojego pokoju, chcąc jej - zapewne - oszczędzić cierpienia? W domu, którego nie wypełnia miłość, ściany stają się cienkie i łatwo przenikają przez nie podniesione głosy, wyrzuty, obelgi... Jak ma się przed nimi bronić dziecko?
Termeh musi przejść przyspieszony kurs dorastania. Nauczyć się kłamać, zadawać pytania, na które nigdy nie dostanie odpowiedzi i podejmować bolesne decyzje. Musi się zmierzyć z poczuciem winy - nie swoim, lecz obojga rodziców.
W jednej z pierwszych scen filmu widać, jak dziewczynka radośnie wbiega po schodach, ścigając się z ojcem, które z nich pierwsze dopadnie do drzwi mieszkania. To ostatnia chwila dziecinnej beztroski, ostatni, rozbrzmiewający radosnym śmiechem akord dzieciństwa. Kilkanaście scen później zamiast dziecka możemy już obserwować zagubione na granicy między młodością a dorosłością stworzenie, przerażonym wzrokiem obserwujące powolny rozkład domowego azylu... Dużo tych ujęć. Pięknych - ale i bezgranicznie smutnych.
Termeh
"Dla rodziców - dobroć!"
To jeden z najważniejszych nakazów zawartych w Koranie. I choć rodzina Naadera najwyraźniej nie przestrzega zbyt rygorystycznie praw swojej religii, to do tej jednej reguły mąż Simin stosuje się bezwarunkowo, nawet jeśli musi przez to zrezygnować z wizy uprawniającej do wyjazdu z Iranu, o którą oboje z żoną się przecież kiedyś starali.
Problem relacji ze starzejącym się ojcem to jednak coś więcej niż tylko nakazy religijne. Ojciec Naadera cierpi na chorobę Alzheimera i coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. Wymaga opieki - i to właśnie staje się zarzewiem wszystkich istotnych wydarzeń w "Rozstaniu". Ale też jego obecność w filmie wzbogaca portret syna o kolejne detale - miłość przemieszaną z bezradnością wobec postępującej straszliwej choroby, przerażenie wobec nadciągającej nieuchronnie śmierci... a może i na myśl o własnej starości?
Pojawiają się też inne zagadnienia. Czy warto rezygnować z marzeń o wyjeździe dla człowieka, który nie rozpoznaje już nawet własnego syna - i czy kiedyś nie będzie się miało o to do niego pretensji? Czy dobra - płatna - opieka może zastąpić obecność dziecka przy odchodzącym rodzicu? Jak poradzić sobie z tym powolnym odchodzeniem? Z cudzym ciałem, którym trzeba się opiekować, wiedząc, że ubywa z niego dzień po dniu kawałek duszy? I co ze stresem? Z bólem? Z agresją, którą cała ta sytuacja może generować?
Dwa światy
W "Rozstaniu" nadrzędną regułę stanowi moim zdaniem reguła kontrastu. Po przeciwległych stronach barykady stają tutaj skłóceni małżonkowie, rodzice i niszczone przez nich dziecko, syn i umierający ojciec... Ale jest tych kontrastów znacznie więcej. Już choćby porównanie dwóch rodzin, które stykają się ze sobą za sprawą umowy zawartej między Naaderem a Razieh.
Z jednej strony mamy dobrze sytuowaną i wykształconą, jak można się domyślić, choć zarazem rozpadającą się rodzinę ze świata drogich samochodów, wygodnych mieszkań, różnie rozumianego, ale jednak - postępu, który wyparł z życia zbędny tu element - religię. Z drugiej strony - pojawiają się przedstawiciele miejskiej biedoty - pomocnik szewca, jego pobożna żona, która w razie jakichkolwiek wątpliwości natury moralnej szybko wyszukuje w notesie numer telefonu do swojego duchowego doradcy, i ich córeczka, głodnym, gorączkowym wzrokiem przyglądająca się światu, który jest dla niej na co dzień niedostępny. Z takiego zestawienia musi wyniknąć co najmniej kilkupłaszczyznowy (religia, pieniądze, światopogląd, wykształcenie, sprawiedliwość, kłamstwo...) konflikt. To mieszanka wybuchowa, przy czym trudno tu jednoznacznie ocenić, która ze stron odegra rolę pokrzywdzonej, a która - krzywdzicielskie. I znów - tylko dzieci będą chciały i potrafiły się ze sobą dogadać, choć trudno się oprzeć smutnej refleksji: jak długo jeszcze? Jak długo trzeba będzie czekać, aż dwie dziewczynki - Termeh i Somayeh - przestaną widzieć w sobie tylko skore do zabawy dzieci, a zaczną dostrzegać dzielące je głębokie różnice?
Hodjat
A może świat kobiet?
Stwierdziłam już wcześniej, że trudno w wypadku "Rozstania" jednoznacznie wskazać, co stanowi pierwszą i najważniejszą przyczynę ukazanych w filmie konfliktów. To splot, a raczej plątanina niuansów, które - zestawione w odpowiednim miejscu i czasie owocują lawiną zdarzeń, niedającą się już zatrzymać ani ukierunkować...
Muszę jednak napisać o jednej istotnej obserwacji, a mianowicie o ogromnej roli kobiet w obrazie Farhadiego. Trudno się oprzeć wrażeniu, iż to ich postępowanie napędza akcję. Mężczyźni wydają się w "Rozstaniu" bierni, w gruncie rzeczy - niewiele różnią się od oderwanego od rzeczywistości ojca Naadera, choć Hodjat, awanturujący się w sądach, może sprawiać nieco odmienne wrażenie. Czymże jest jednak jego złość wobec determinacji żony, która w tajemnicy przed nim znalazła sobie posadę - źródło późniejszych rozmaitych kłopotów? A Simin - wnosząca o rozwód tylko po to, by pokazać małżonkowi, gdzie jest jego miejsce, wyciągająca go później z tarapatów, by następnie co chwilę pojawiać się w jego życiu i mieszać? Nawet Termeh stara się - w miarę swoich możliwości i wiedzy - wpływać na rzeczywistość, niekiedy kosztem własnej uczciwości i zasad...
Iran jawił mi się zawsze jako państwo męskiej dominacji. Kraj, w którym kobiety, okryte czadorami, omotane chustami i niezliczonymi warstwami materii, mającej zabezpieczyć je przed pożądliwym wzrokiem mężczyzn, całkowicie podporządkowały się temu systemowi i z pokorą przyjmują na swoje barki ten ciężki los. Po obejrzeniu "Rozstania" moja pewność została jednak zachwiana, i to dość poważnie. Bo w tym filmie bez kobiet - także tych z drugiego planu, bez ich szaleńczej niekiedy determinacji, rozterek, marzeń i słabości, nie wydarzyłoby się absolutnie nic - ani dobrego, ani złego.
Rozstanie czy rozstania?
Tytułowe jest jedno. Ja jednak odnoszę wrażenie, że w filmie nastąpiło ich znacznie więcej. To najważniejsze - rozstanie czy też coraz boleśniejsze rozstawanie się Simin i Naadera, nie zdominowało całkiem pozostałych. I tak obserwujemy na ekranie, jak Simin powoli rozstaje się ze swoimi marzeniami - o wyjeździe (czy jednak na pewno o nim marzyła?), o doceniającym ją w końcu mężu, o spokoju, którego nie zazna... Naader rozstaje się powoli i boleśnie z ojcem, tracąc go codziennie po kawałeczku, niezauważalnie i dojmująco zarazem. Termeh - musi pożegnać się na zawsze z błogim dzieciństwem bez trosk i zmartwień. Razieh też doznaje licznych strat moralnych i czysto fizycznych... Hodjat rozstaje się z resztką spokoju, wkraczając na ścieżkę szaleństwa... czy zdoła z niej zawrócić? Nawet nauczycielka Termeh musi zdecydować, czy pozostać wierną sobie, czy też zaprzepaścić swoje zasady, by komuś pomóc... a może zaszkodzić?
Tysiąc pytań
Rozpisałam się obszernie, a w mojej głowie wciąż kołuje, zapętla się tysiąc pytań oraz wątpliwości. Zapisuję niektóre z nich - może kiedyś znajdę odpowiedzi...
Czym jest pamięć ludzka i jak działa? Czy w chwili afektu możemy zapomnieć o wychowaniu, o zasadach, czy potrafimy wyrzucić z mózgu wiedzę, która - gdybyśmy tylko wydobyli ją na światło dzienne - mogłaby wpłynąć znacząco na podjęte przez nas działania? A może tak to właśnie jest, że dając się kierować impulsom, tracimy pamięć i nie ma w tym naszej winy?
Jak trudno przyznać się do kłamstwa lub pomyłki, gdy zabrnęło się już w nim daleko poza obręb własnego domu i własnych problemów? Czy lepiej trwać w uporze i liczyć, że się nie wyda? A może unieść się honorem i ponieść konsekwencje własnych czynów, niszcząc przy tym życie najbliższych?
Czym jest ortodoksja i gdzie leży granica, po przekroczeniu której zmienia się ona w szaleństwo lub śmieszność? Kto ma prawo decydować za mnie, co jest moralne, a co nie? Komu przyznaję to prawo? A jeśli zachowanie bezwzględnych reguł i nakazów religii czy też społeczności oznacza dla mnie lub dla moich bliskich zagrożenie? Czy mam wówczas prawo złamać nakaz? Za jaką cenę?
Jak to jest, że ludzie, którzy się kochali - kochają? - potrafią się zarazem tak mocno ranić, i to w imię głupiego, dziecinnego uporu? Wojenka o drobiazg zmienia się w regularną jatkę - w imię czego? Honorowego przyznania jednej lub drugiej stronie racji? Czy pyrrusowe zwycięstwo, okupione rozpadem związku, jest tego warte? I co sprawia, że nagle zapada milczenie między dwojgiem ludzi - milczenie głuche i pełne napięcia, a tymczasem w głowie kłębią się najprostsze pytania: kochasz? wybaczasz? chcesz?
Bez kulminacji
Jeszcze jedna sprawa - istotna, bo związana z konstrukcją fabuły. Odniosłam wrażenie, że "Rozstanie" nie ma czegoś, co można by nazwać punktem kulminacyjnym konfliktu. Napięcie w filmie to narasta, to znów opada, naśladując bieg sinusoidy. Te ruchy są jednak na tyle regularne, że trudno mówić tutaj o klasycznej budowie akcji.
I to właśnie jest piękne.
Bo życie, to - do cholery - nie jest misterna konstrukcja rodem z Hollywood.
Ono jest właśnie takie - falujące, niespokojne, bez zakończeń i bez spektakularnych rozwiązań, efektów specjalnych czy choćby - odpowiedzi.
Trzeba oglądnąć :)
OdpowiedzUsuńDla mnie ostatnia scena w której spoglądamy w oczy Termeh, była dominująca i wyrażała pewną tajemnicę o świecie irańskim, którą nam europejczykom trudno będzie posiąść, mimo, że niewielki jej rąbek został nam uchylony...
OdpowiedzUsuńboga