We wszystkich miejscach, które mogłam lub wciąż mogę nazwać domem, jest tylko jedno takie miejsce. Kuchnia. Nieważne, czy to zagracona, zapchana szafkami i ciemna (bo z oknem po zachodniej stronie) kuchnia domowa w odległej Wielkopolsce, królestwo mojej mamy, w którego centralnym miejscu zamiast tronu stoi stół tak stary, jak ściany, które go otaczają, czy też moja mała ostoja, oddzielona ścianką od reszty kawalerki na łagiewnickiej górce - z kredensem-staruszkiem, białymi ścianami, stosem książek kucharskich na sfatygowanej komódce i kolekcją najprzedziwniejszych foremek do ciast oraz ciastek w najpojemniejszej z szuflad...
To jest mój świat.
To moje naturalne środowisko.
To wreszcie wiecznie bijące źródło mojej życiowej filozofii.
Nigdy nie byłam typem myślicielki z ambicjami (wynik mojego egzaminu z filozofii na polonistyce świadczy o tym najlepiej...). Jeśli zdołałam wypracować sobie własny system myślenia i oceniania świata, to stało się tak tylko dlatego, że jestem, hmm, kuchniocentrystką? To chyba dobre określenie. Uprawiam filozofię kuchenną. Szukam przepisu na świat. I najsmaczniejszej, a zarazem najprostszej receptury na szczęście.
Założenia tego systemu są dość proste.
Po pierwsze - myślę, że gotowanie (czyli wszelkie metody przygotowywania posiłków, nie tylko ich obróbka termiczna określana zwykle mianem gotowania) jest formą miłości. Może nawet - najdoskonalszą ze wszystkich? A na pewno - najprzyjemniejszą.
Dlatego dla ludzi, którzy są mi bliscy, przygotowuję różne smakołyki. Dlatego potrafię zapomnieć o upływie czasu i siedzieć w kuchni do późnej nocy, czekając, aż ciasto na chleb nabierze mocy, a wsunięte do piekarnika ciastka zarumienią się jakby wstydziły się debiutu w wielkim świecie. Dlatego z wypiekami na twarzy, jakich nie dostarcza mi nawet porządna powieść sensacyjna, przeglądam książki kucharskie w poszukiwaniu nowych smaków i nowych czarów.
Bo gotowanie to nie tylko miłość. To także magia. Najpiękniejsza, jaką znam. Czasami zdarzają mi się takie chwile olśnienia - spoglądam ze zdziwieniem na moje oblepione ciastem ręce i myślę sobie: jak to możliwe, że tak niepasujące do siebie elementy, jak jajka, mąka, cukier, masło czy czekolada łączą się w coś, co już niebawem zagości na stole w postaci murzynka, babeczek czy tortu? Jak to możliwe, że gdy posoli się białka, znacznie łatwiej je ubić na sztywno? I jak to jest, że bigos lepszy jest z jabłkami?
Dziwię się światu jak pierwsi filozofowie. Ale dziwię się poprzez kuchnię i to, co się w niej - czasem dzięki mnie, a czasami - wbrew moim zamysłom - wyprawia. ;-)
Jest też moja kuchnia miejscem najważniejszych rozmów oraz sporów. Nigdzie nie gada się tak dobrze, jak przy niewielkim stole, w kręgu ciepłego światła lampki, przy moich aniołowych kubkach z parującą herbatą lub kawą. Tak było w domu rodzinnym - przy stole mieściły się doskonale wszystkie ważne sprawy do obgadania. Tak jest teraz u mnie - czerwono-biały obrus przyjmuje wszystko "na kratę". Łagodna cisza przeplata się z kojącym mruczeniem lodówki. Kredens skrzypi od czasu do czasu, jakby wzdychał przez sen.
Przyjdź. Usiądź wygodnie. I mów.
Wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Ja czekam. :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz