sobota, 25 lutego 2012

Ułamki i kwantyfikatory

Refleksje lubią mnie nachodzić z zaskoczenia. Zazwyczaj wtedy, kiedy nie mam pod ręką niczego, czym mogłabym je utrwalić - chyba że zacznę nagrywać na dyktafon w komórce notatki głosowe (choć obawiam się, że w miejscach publicznych mogłoby się takie zachowanie a la "detektyw Rutkowski na tropie" wydać co najmniej podejrzane). Zdarza mi się to w autobusach, tramwajach, podczas imprez, za kierownicą - ot, nagle ciemna pustka w mojej pokręconej głowie rozjaśnia się od iskry jakiejś nagłej, uderzającej myśli... a później mogę tylko obserwować pożar i liczyć, że to, na co wpadłam tak nagle, zostanie w mojej łepetynie na tyle długo, abym zdążyła to zanotować, w jakikolwiek sposób utrwalić. ;-)

Ostatnio naszła mnie jednak myśl, właściwie taka mała "myślka", na tyle wyrazista, że nie ma ryzyka, by prędko wyfrunęła mi z głowy. Zaczęło się od tego, że jadąc tramwajem i rozglądając się od niechcenia, odkryłam coś, co mnie oszołomiło: otóż przemieszkałam w Krakowie 1/4 swojego życia. 



Obliczenia były banalnie proste i nie zamierzam tutaj nikogo olśniewać swoimi matematycznymi zdolnościami. ;-) Ja nie o tym. Po prostu dokonanie tego małego odkrycia wywołało we mnie prawdziwą burzę rozmaitych myśli i emocji... Nie o wszystkich chcę pisać. Nie o wszystkich - potrafię. Ale jest kilka refleksji, które muszę tu zanotować, może kiedyś przypomnę sobie o nich przy dokonywaniu kolejnych obliczeń? 

Najważniejsza z nich dotyczy nie tyle ułamków - owej 1/4, która być może kiedyś zmieni się w 1/3 albo - przeciwnie - w 1/5... ale kwantyfikatorów. Tych wielkich, rzecz jasna.

Bo ja tak naprawdę NIGDY nie będę z Krakowa, choć mieszkam tu tyle lat. I chociaż kocham to miasto. Moje ułamki będą dążyć do całości, do 1, ale nigdy tego wyniku nie osiągną. Zawsze będzie ta "reszta", spędzona w zupełnie innym świecie: to, że nigdy nie przyzwyczaję się do wychodzenia "na pole" zamiast "na dwór", do "weki" zamiast poczciwego "kawiorka" i do "flizów" zamiast "kafelków". Nie będę tu mieć korzeni starych jak wawelski zamek, okazałego grobowca rodzinnego na Rakowicach albo chociaż w Grębałowie... Nie będę mieć lekarzy leczących moją rodzinę od pokoleń, domu, w którym znałabym każdy kąt jeszcze z dziecinnych czasów...

A jednocześnie - ZAWSZE już będę krakowską wiedźmą, i żadną inną. Bo przecież ja sobie to miasto sama wybrałam - na dobre i na złe chwile. Bo to mnie - właśnie mnie - serce ściska się mocno ze wzruszenia na widok Wawelu nocą. Banalne, ale prawdziwe: ile razy mijam zamkowe wzgórze, tyle razy z prawdziwym, niesłabnącym zachwytem myślę sobie, że to... moje. Właśnie moje miejsce. Bo to ja przemierzam ten krakowski bruk codziennie od nowa, wydeptując pracowicie swoje ścieżki wśród tylu innych. I to ja nabieram coraz mocniejszego krakowskiego akcentu, który najwyraźniej słychać, gdy zaglądam na kilka dni do rodzinnego domu... 

NIGDY i ZAWSZE. Te dwie granice wyznaczają moją obecność tutaj. Towarzyszą mi codziennie, są niemymi świadkami mojego mozolnego, samotnego zapuszczania korzeni w Galicji, tak odmiennej od moich stron rodzinnych. Na dobre. Na złe. Ale czy - na zawsze?

Nie mam pojęcia, czy kiedyś 1/4 zmieni się w 1/3, później zaś - w 1/2... Nie wiem, jakie jeszcze możliwości podsunie mi los w życiowej karcie dań, czy będą to same frykasy, czy też dania trudne do przełknięcia. Czy uda mi się zakorzenić tutaj, czy może pewnego dnia rzucę wszystko - czyli w zasadzie niewiele - i ruszę przed siebie, szukać szczęścia we Wrocławiu, Gdańsku, Białymstoku lub Lublinie? 

Jaki będzie wynik kolejnych obliczeń? I czy uśmiechnę się na myśl o tym, czy też rozpłaczę?

Fakt, mogłam pójść na łatwiznę i - zachowując bezpieczny dystans w stosunku do ułamków - pozostać po prostu w Grodzisku. Żyć sobie swoim małym, bezpiecznym, ciepłym życiem w rodzinnym domu, wyjść za mąż, urodzić trójkę czy też czwórkę dzieci, znaleźć ciepłą posadkę i tak trwać w kokonie wielkopolskiego szczęścia, jak w ciepłej wacie. Mogłam zrezygnować z marzeń, tlących się późnym wieczorem, tuż przed snem, pod powiekami - nieśmiało, cichutko i drżąco. Mieć tę swoją jedność egzystencji. Całość. Bez ułamków. Jak w tej piosence Turnaua...


Wybrałam inną, trudniejszą opcję. I płacę za nią cenę co dnia. Nie tylko tęskniąc do rodzinnego domu, który - choć pełen problemów i zgrzytów - pozostaje wciąż moim gniazdem. Opuszczonym, ale wciąż kochanym. Płacę za swój wybór poczuciem niekompletności, które chyba nigdy nie minie. Ułamkowością. Niepełną egzystencją, którą dzieli granica wyznaczona 500-kilometrowym dystansem między moją wielkopolską przeszłością a małopolską teraźniejszością i... przyszłością?

Płacę kwantyfikatorami. Czy za tę cenę będę mogła kiedyś zapuścić tu korzenie na dobre? A może do końca życia będę już skazana na nomadyzm? 

3 komentarze:

  1. Zamiast dzielić wymierne na coraz mniejsze ułamki, proponuję mnożyć całkowite - zamiast zrzekać się się jednego 'obywatelstwa' na rzecz drugiego, można przyjąć podwójne.
    I wtedy zamiast 1/n będzie n*1 ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. O kurcze, to już wyższa matematyka. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skoro wiesz, co to kwantyfikatory, to zakładam, że matematyka Cię nie przeraża ;)
      A poważnie: zamiast tęsknić w ten sposób i nie mieć domu, lepiej mieć domy dwa i tęsknić do tego drugiego. Kwestia tylko zmiany perspektywy, a żyje się łatwiej, przyjemniej.

      Usuń