Adeptką tej arcytrudnej, niemal tajemnej dziedziny nauki zostałam kilka lat temu, kiedy odkryłam, jak bardzo mój sposób poruszania się nie przystaje do standardów galicyjskich. Wychowana w iście pruskim drylu panującym do dziś w Wielkopolsce, szybko nauczyłam się, że czas to pieniądz. Trzeba więc było nauczyć się poruszać na tyle szybko, by ową cenną, choć nienamacalną walutę oszczędzać. Zwłaszcza, że działo się tak wiele dookoła - szkoła, kółko teatralne, samorząd szkolny, zajęcia chóru, później bieg do biblioteki, żeby zdążyć przed zamknięciem, czasem szybki marsz na zakupy z mamą lub siostrą, czasem - gdy okazywało się to konieczne - szybka wizyta u lekarza albo błyskawiczny wypad na weekend do rodziny...
Zawsze w biegu. Jak w tej prastarej pioseneczce Natalii Kukulskiej - może niezbyt ambitnej, ale nieźle oddającej moje ówczesne nastawienie do świata, życia i tempa, w jakim powinno owo życie przebiegać...
W moich grodzisko-poznańskich wspomnieniach z dawnych lat pobrzmiewa więc niezmiennie echo szybkich kroków. Zawsze w biegu. Byle się nie spóźnić. Byle nie przegapić tego i owego. Byle zdążyć.
A może to po prostu moja młodzieńcza, niekoniecznie wielkopolska (chociaż, hmm...) zachłanność dyktowała taki przyspieszony rytm? Chciałam spróbować wszystkiego, choćby za cenę własnego zmęczenia, gorszej koncentracji. Przeżyć. Dotknąć. Poczuć nowy smak. Zobaczyć. I zapamiętać jak najwięcej... Ambitny plan. Ale ambicja nie zawsze bywa zdrowa. Pośpiech zawsze wymaga poniesienia kosztów - choćby w postaci niezaspokojenia apetytu. Bo co z tego, że widziałam i przeżyłam tyle, skoro żadnego z tych wrażeń nie miałam czasu zgłębić i przeanalizować?
I tak z rozpędu - bez przemyśleń, bez analiz, a tylko z biletem wstępu na dowolne humanistyczne studia na wszystkich polskich uczelniach - wylądowałam w Krakowie. I... nie wyhamowałam na czas, w efekcie zderzając się tutaj zaraz pierwszego dnia z zupełnie inną mentalnością i całkowicie odmiennym podejściem do kwestii poruszania się w świecie.
Ech, Galicjo! Dałaś Ty mi porządnie po nosie...
Wpadłam z impetem między krakowskie kamienice, płosząc gołębie, potrącając tego i owego, potykając się od czasu do czasu o nierówny bruk... Dopiero po chwili zorientowałam się, że coś jest nie tak. Że idę za szybko. Że moje zaaferowanie, mój bieg połączony z wymijaniem co wolniejszych obiektów stających mi na drodze - tutaj na nikim nie robi wrażenia.
Zatrzymałam się i rozejrzałam uważnie.
Po chwili wiedziałam już, co się święci.
Galicyjski, czy może tylko - krakowski klimat nie służy pośpiechowi. Smog przytłacza do chodnika, ciśnienie historii przypadające na każdy metr kwadratowy grodu Kraka też nie sprzyja bieganiu. O charakterystycznych dla tutejszej cyganerii artystyczno-studenckiej strojach nie wspominając... ;-)
Bo tu, w Krakowie, życie toczy się zupełnie innym rytmem. Tutaj wypada "spaźniać się", zwłaszcza, jeśli zaufa się nadmiernie MPK i w rezultacie jakiejś awarii tudzież przesunięcia czasowego autobusu czy tramwaju trzeba jakiś dystansik pokonać - o niebiosa! - "na nogach". I zwłaszcza o poranku, kiedy to człowiekowi "nie doszło jeszcze żółteczko". Swobodne podejście do godzin otwarcia i zamknięcia urzędów czy sekretariatów, drobne i większe fiksacje czasu, który - odbijając się od prastarych murów - zatacza dziwaczne koła i spirale, zamiast po prostu płynąć w przód równomiernie, przechadzki zamiast biegów na krótki i dłuższy dystans, spacerki zamiast marszów - to właśnie oblicze Galicji, które ukazało mi się tuż po przybyciu do Krakowa na studia. Dawno temu...
Zatrzymałam się więc. I - krok po kroku - rozpoczęłam naukę chodzenia od nowa.
I teraz jest jak w tej piosence Lubomskiego:
Minęła naiwności pora,
To było dawniej, a od wczoraj:
Mam ręce w kieszeniach, a kieszenie jak ocean,
Powoli chodzę i rozglądam się,
Kieszenie jak ocean, a ręce mam w kieszeniach,
Dlatego wiem gdzie żyję, dobrze wiem...
Przestałam ganiać z wywieszonym językiem z miejsca na miejsce, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej, patrząc tylko pod nogi, by nie potknąć się o coś czy o kogoś. Rozglądam się teraz uważniej. Doceniam każdy pokonany metr. To nic, że wolniej - ale za to o ileż piękniej. :-)
Moje krakowskie tempo takie właśnie jest - powolne, bardziej refleksyjne... Czasem, owszem, pognam jeszcze przed siebie, by szybciutko uwinąć się z czymś, czego nie lubię - na przykład z zakupami. Wtedy włącza się jeszcze niekiedy mój poznański instynkt - wyprzedź! do przodu! biegusiem! Ale poza tymi wyjątkami - zwalniam. I cieszę się tym, co teraz mogę w końcu zobaczyć.
P.S. A dziś cieszyłam się tym podarowanym przez kalendarz dniem, jak tylko umiałam. Krok po kroku. :-) Mam nadzieję, że i Wy wykorzystaliście dobrze te bonusowe godziny - a jeśli nie, to macie jeszcze szansę - jakieś 180 minut. Szansę, z której i ja zamierzam skorzystać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz