Te wyznania kulinarne spisuję także, siedząc w kuchni. Tuż obok na patelni cichutko bulgocze szpinak - zostawiłam go na "małym ogniu", żeby odparować z niego wodę. Za chwilę z tej zielonej brei powstanie sos z dodatkiem śmietany, gorgonzoli, sera hochlander z dodatkiem czosnku, wędzonego łososia i mnóstwa przypraw... W garnku obok wesoło kotłują się już makaronowe muszelki. Może dodam do tego zestawu odrobinę orzechów włoskich? Zobaczymy... Tymczasem podjadam sobie odrobinę pikantnej, poznaczonej niebieskawymi żyłkami pleśni gorgonzoli i myślę sobie o diametralnym zwrocie, jaki nastąpił w moim podejściu do spraw kulinarnych.
Jako dziecko nadopiekuńczej matki z tendencjami do bycia tytanką prac domowych tak naprawdę nauczyłam się gotować dopiero, gdy wyfrunęłam z domu na studia. To tu, w krakowskich akademikach, z zapałem alchemika przeprowadzałam swoje pierwsze doświadczenia kulinarne, przypalając początkowo nawet wodę na makaron. Kiedyś udało mi się też zrobić z makaronu typu spaghetti całkiem efektowną pochodnię - wystarczyło wsadzić go do niewielkiego rondla i wyjść na moment ze wspólnej kuchni. Zbyt niski rondel, zbyt długi makaron, zbyt mocny ogień... Łatwo domyślić się, jakie były skutki. ;-)
Z czasem oswoiłam się z podstawowymi kuchennymi czynnościami na tyle, by radzić sobie jakoś z przygotowywaniem posiłków. Musiałam jednak ściśle trzymać się przepisów i panicznie obawiałam się jakiegokolwiek odejścia od wskazań zawartych w podkradanych z domu lub z Internetu recepturach. Jak aptekarz, który odmierza składniki z przerażającą iście precyzją, pozostawałam wierna najgłupszym nawet poleceniom tak zwanych autorytetów kulinarnych. Po tamtych czasach została mi pokaźna kolekcja książek kucharskich oraz przesyt. Spory przesyt wywołany moją własną skrupulatnością.
Kura domowa z piekła rodem ;-)
Nie wiem już, kiedy nastąpił przełom. Ale pewnego dnia po prostu zmieniłam podejście. Spojrzałam do lodówki. Oszacowałam ilość potencjalnie przydatnych składników. I zaczęłam kombinować, co mogę z nich zrobić. Sama. Bez podpowiedzi.
Banalne odkrycie, prawda? A jednak dla mnie było to dokonanie na miarę wniosków Kopernika na tematy ziemsko-słoneczne. ;-) Przekonałam się, że niebiosa nie zwalą mi się na głowę, jeśli pozwolę sobie na małe wariacje w odniesieniu do oryginalnych receptur...
To olśnienie trwa do dziś.
A jego skutki?
Skutki są banalne: pozwalam fantazji poszaleć. Impulsy pojawiają się nagle - w autobusie, podczas tworzenia notki na okładkę książki tudzież jakiejś pobożnej reklamy (dla niezorientowanych - pracuję w katolickim wydawnictwie), nad ranem, tuż po przebudzeniu lub wieczorem, przed zaśnięciem... Myślę sobie: gorgonzola! Ciekawe, jak smakuje. I następnego dnia buszuję po sklepie, dobierając według własnej fantazji pozostałe elementy kulinarnej układanki - może szpinak? Może brokuły? A może szynka? I jaka?
A później w mojej cudnej, funkcjonalnej mini-kuchni zaczyna się prawdziwe szaleństwo bez ładu i składu. Chaos pełen zapachu i smaku. Co się z niego wyłoni? Nigdy nie wiem. Ale wiem, że będzie to coś mojego. :-) I to cieszy...
Nie jestem znawczynią. Nie mam pojęcia, ile jest na świecie rodzajów sera, do czego wypada użyć estragonu, a kiedy lepszy będzie tymianek. Czy mięso trzeba marynować całą noc? A może kilka dni? Kiedy i ile dać soli? Nigdy nie będę Magdą Gessler - nie tylko dlatego, że w kuchni zazwyczaj owijam łepetynę jakimś szalem, żeby nie ryzykować pojawienia się w potrawach niespodzianek w postaci moich włosów, że nie klnę jak szewc przy byle okazji, że nie mam pojęcia o tych wszystkich niuansach i sekretach kuchni, które pani G. zdradza łaskawie ofiarom swoich rewolucji oraz widzom... Również dlatego, że moja kuchnia nie jest obliczona na popisywanie się. To po prostu gotowanie sercem. Dla mnie samej i dla tych, których kocham lub lubię. Z solidną szczyptą lubczyku. I jeszcze większą dawką radości.
Oczywiście, czasami wciąż wracam do przepisów - tych sprawdzonych, ukochanych - zwłaszcza na ciasta. :-) Ale w pozostałych dziedzinach pozwalam sobie na coraz więcej szaleństw. To nie rewolucje. To powolna, satysfakcjonująca ewolucja kury domowej, która uwielbia swoje wypełnione garnkami, formami i sztućcami królestwo.
P.S. Szpinak już doszedł, sos gotowy, makaron również. Spróbowałam - dobre. :-) I zielone, jak wiosna, którą przeczuwam razem z całą przyrodą od kilku dni i do której tęsknię - jak nigdy.
Smacznych snów! :-)
hahah Anula rzONdzisz w kuchni ;)
OdpowiedzUsuń