poniedziałek, 23 lipca 2012

Chodź, pomaluj mój świat... ;-)

Dawno, dawno temu pewien pan doktor z Gołębiej w Krakowie, specjalizujący się w historii języka polskiego i wielogodzinnych dygresjach na rozmaite życiowe tematy, rzekł był do gromady zasłuchanych studentek (i jedynego studenta): "Proszę państwa, bo polonista powinien się znać na WSZYSTKIM!". Mniejsza o kontekst - zaginął w zalewie anegdotek, którymi przystrojony w imponującą muchę oraz typowo akademicką marynarkę z łatami na łokciach naukowiec lubił nas uraczać. Jedno mogę po latach powiedzieć z pewnością: gość miał rację. Oj, miał...

Przypominam sobie te słowa za każdym razem, gdy staję przed nowym wyzwaniem. Albo - pod. Jak dziś, gdy wyzwaniem okazało się malowanie sufitu w grodziskiej kuchni. :-) 



Nie ma to jak trochę się upaćkać...



Wszystko przez to, że w moim rodzinnym domu rozpoczął się sezon na remonty. Łazienka u babci już niemal skończona, ale przy okazji można przecież podziałać w innych częściach domu, prawda? Już na początku lipca udało się zagonić tatę do pomalowania sufitu w korytarzu i nad schodami wejściowymi do domu. Problem w tym, że jego zapał remontowy szybciutko wygasł i kolejne dni upływały nam na wzajemnym licytowaniu się, kiedy w końcu zabierze się za kuchnię.

A przecież dla mnie, kury domowej z powołania, kuchnia to miejsce święte! ;-) 
Wkurzyłam się i obiecałam sobie, że gdy tylko wrócę z Balu Klubu Wysokich w Lublinie, zabiorę się za to sama...

Na tym właśnie polega podstawowa różnica między moim staruszkiem a mną. Odziedziczyłam po nim wątpliwą - tudzież, jak to mówią, radiową - urodę, zadziorny charakter, tendencję do pakowania się w rozmaite kłopoty, miłość do książek (choć u niego to uczucie z wiekiem wygasa, a u mnie - rośnie) i wprost ośli upór. O ile jednak tato ma zwyczaj snuć godzinami piękne plany, nigdy nie przystępując do ich realizacji, o tyle ja lubię działać szybko i konkretnie - jeśli się tylko da. Bo i po co gadać po próżnicy, gdy można po prostu działać? ;-)



Z bałaganu panującego w garażu (tu kolejna różnica między mną a tatą: nigdy, przenigdy nie udało mi się doprowadzić żadnego pomieszczenia do tak upiornego stanu, choć niekiedy starałam się, przyznaję) wygrzebałam więc potrzebne sprzęty: farbę, wałek i pędzelek. Kuwetę na farbę zrobiłam z wiaderka po bliżej niezidentyfikowanym i wielkogabarytowym obiekcie żywieniowym, odkurzyłam domową trzystopniową mini-drabinę, a potem wskoczyłam w robocze ciuchy, skombinowałam profesjonalne nakrycie głowy, poobklejałam folią wszystko, co tylko dało się odkleić i...



...i zamarłam na moment. 

Za każdym razem, tuż przed rozpoczęciem większego przedsięwzięcia, przychodzi chwila, w której cały mój osobisty wszechświat zatrzymuje się na kilka milisekund. To czas na złapanie głębszego oddechu, dosłownie mgnienie oka, okruch wątpliwości... Czy podołam? Czy uda mi się niczego nie spaprać?

Na szczęście, skłonność do takich autorefleksji jeszcze nigdy nie powstrzymała mnie od działania. Moment zawahania mija błyskawicznie, a ja po prostu zabieram się do roboty. :-) W tym wypadku pomogło mi nieco doświadczenie nabyte w czerwcu we Wrocławiu - malowanie pokoju niejakiej mrs J. na kolor marokańskiego welwetu sprawiło, że nie jestem już taką zupełną dyletantką... ;-)



Efekt? Sufit, który przez ostatnie lata pokrywał się kurzem i rozmaitymi kuchennymi oparami, skutecznie zmieniając kolor na buro-biały, znów lśni czystym i niewinnym kolorem konwalii, lilii tudzież śniegu. ;-) I nawet udało mi się nie zapaćkać niczego poza folią! No i poza mną samą... jak widać. :-D 




Mimo tych dość kłopotliwych ozdóbek na mojej skórze już nie mogę się doczekać malowania łazienki! Tym razem prócz sufitowej bieli będę też mieć do dyspozycji piękny turkusowy pigment. Już widzę, jak mi będzie do twarzy w tym kolorku... ;-)

P.S. Może jednak powinnam się przekwalifikować? Ewolucje na drabinie wychodzą mi coraz lepiej, prawie nie drżą mi już kolana, gdy stoję na tym diabelnym trzecim stopniu "bez trzymanki", pędzel i wałek też dzierżę już coraz pewniej w dłoni... Tylko kto wtedy będzie malować kubki i koszulki? Ech, mam dylemat. :-D

P.S.2. Biorąc pod uwagę, że moje bezrobocie to rodzaj urlopu, zachowałam się jak statystyczny Polak. Zamiast urlopu na Riwierze tudzież w Chorwacji - remoncik jak się patrzy! ;-D

1 komentarz: