Kiedy jest mi źle i obco, wsiadam w autobus, później w tramwaj i w kolejny autobus. I jadę - za siedem gór i rzek. Do sklepu, w którym mogę godzinami przechadzać się po dziale z wyposażeniem kuchennym. Tak, to właśnie mój raj: granice wyznaczają z jednej strony dostojne komplety obiadowe, z drugiej zaś - kieliszki do wina upozowane jak baletnice na doskonale delikatnych nóżkach.
Zawsze lubiłam szkło. W pokoju rodziców, w klasycznej peerelowskiej meblościance poczesne miejsce zajmowały zawsze trzy osłonięte szybką półki - a na nich cały ten szklano-porcelanowo-kryształowy przepych rodem z prezentów ślubnych. Czegóż tam nie było?! Karafki do whiskey, kieliszki do wina, koniaku, wódki. Od najskromniejszych, obwiedzionych jedynie złotym "rantem", po wymyślne, kryształowe o pięknych kobaltowych czaszach osadzonych na ozdobnych przezroczystych nóżkach... Do tego, rzecz jasna, komplety do kawy - jeden w delikatne, różowo-złote różyczki, drugi, masywniejszy, w granatowo-brązowe kwiaty niedookreślonego gatunku.
Wielkim świętem było dla mnie zawsze czyszczenie owej pamiątkowej kolekcji pod bacznym okiem mamy. Całą zawartość witrynki ustawiało się wtedy na dużym stole. Po dokładnym wypolerowaniu najdrobniejszego nawet elementu kolekcji następowała najprzyjemniejsza część: planowanie kompozycji. Bo przecież te wszystkie szklane cuda zasługiwały na to, by co najmniej dwa razy w roku - przed imieninami (a obchodziłyśmy je z mamą wspólnie w lipcu) i przed Bożym narodzeniem - zapewnić im nieco rozrywki, zmieniając ułożenie na półkach... Ha! To było prawdziwe wyzwanie logistyczne - a ja,niczym generał przed walną bitwą, krytycznym okiem przyglądałam się karnym szeregom czekającym na moje rozkazy... Niestety, czasem trafiał się też dezerter - wymykając się z niezgrabnych, dziecinnych jeszcze, rąk, ginął podczas próby ucieczki na podłogę...
Nabawiłam się w tych dawnych, szczęśliwych czasach, dwóch przypadłości, których skutki odczuwam do dziś. Po pierwsze - zamiłowania do symetrii. Po drugie zaś - ogromnej fascynacji szkłem... A kto wie, może dalekim echem tej wczesnej pasji pozostają też moje obecne zabawy z farbkami do porcelany?
Wróćmy jednak do sklepu. I do raju, który odwiedziłam dziś na moment, nie potrafiąc oprzeć się pokusie powolnego przedefilowania wzdłuż wypełnionych szklaną magią półek. Piękne, solidne kielichy do czerwonego wina i nieco mniejsze - do białego - moi ulubieńcy, nieco bardziej gruboskórni niż klasyczne szkło, ale nie mniej eleganccy. Smukłe szampanówki, Bondowskie kieliszki do koktajli (wstrząśniętych, nie mieszanych), maleństwa do wódki i słodkich nalewek, pękate koniakówki niczym niezgrabne kuzynki z prowincji... Dotykałam ich dziś przez pół godziny, rysując palcem wskazującym własne marzenia: ten bym chciała mieć, i ten... ten pięknie by wyglądał w moim kredensie...
Pamiętam - i mam do dziś - moje pierwsze kieliszki. Kupione w Krakowie przed skromnym sylwestrem dla kilkorga znajomych kilka lat temu. Impreza odbywała się w mieszkaniu, które wynajęłyśmy kilka miesięcy wcześniej z koleżankami - zanim się w nim ulokowałam, tułałam się bowiem po akademikach. Pewnie dlatego każda czynność, każde wydarzenie, które się wiązało z owym zabawnym, kilkurodzinnym domkiem na Bronowicach - z naszą ostoją przy ulicy Jadwigi z Łobzowa - też wydawało się takie... pierwsze. I świeże. I jedyne...
Kieliszki przywieźli Olka z Bartkiem - poprosiłam ich o to, wiedząc, że wybierają się na większe zakupy. Dwanaście sztuk, dwunastu apostołów Bachusa (dziś uchowało się ich dziewięciu - to i tak sporo, biorąc pod uwagę moją wrodzoną niezgrabność...). ;-) Poczułam się wtedy taka dumna - byłam gospodynią pełną gębą, miałam swoje własne kieliszki - najprostsze, klasyczne, dla mnie - najpiękniejsze... Moje małe gospodarstwo wzbogaciło się o niebywały luksus - nigdy wcześniej ani też nigdy później nie odczułam tego tak wyraźnie... :-)
Dziś nie dokupiłam żadnego nowego "apostoła" do mojej kolekcji. Powstrzymałam się, choć nie było to łatwe zadanie, bo dłonie same wyciągały się w stronę chłodnych, idealnych krzywizn szkła... Spacerowałam jedynie i syciłam oczy ich pięknem, wiedząc doskonale, że w kredensie nie ma już miejsca dla kolejnych nabytków. I że w gruncie rzeczy nie są mi one potrzebne, bo przecież nie wydaję dużych przyjęć, no i nie piję zbyt dużo ze względu na wyjątkowo słabą głowę... A może właśnie dlatego, że niepotrzebne, wydawały mi się tak piękne?
Pewnie niebawem znów wybiorę się do mojego małego raju, by przyjrzeć się szklankom, kielichom, talerzom i paterom... Żeby ochłodzić nieco rozgorączkowane myśli, uporządkować je w równych szeregach, tak jak kiedyś porządkowałam maminą zastawę w dużym pokoju "za witrynką". Żeby ucieszyć oczy widokiem światła rozszczepiającego się na tysiąc ulotnych niteczek srebra i złota, tańczących chybotliwie po obrzeżach sklepowych szklanych skarbów. Żeby wsłuchać się w dźwięczącą we wnętrzu każdej szklanki ciszę. I żeby - dotykając ich po kolei, badając budowę, strukturę, ciężar, ważąc je w dłoniach, przymierzając do krzywizny palców - pomyśleć też nieco o kruchości świata... :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz