Skorce - przybywające do nas zza wschodniej (skandal!) granicy - atakowały przede wszystkim ogromną czereśnię rosnącą po sąsiedzku tuż przy naszym płocie, ale nie gardziły i wiśniami - niekiedy trudno się było opędzić od rezolutnych, czarnych ptaszków z siwo nakrapianymi skrzydełkami. Jako dziecię, świeżo po lekturze Akademii Pana Kleksa, liczyłam nawet po cichu, że któryś z tych ptaszków potrafi mówić, ale nawet jeśli dysponowały one podobnymi umiejętnościami, z przykrością stwierdzałam za każdym razem, że doskonale ją przede mną maskują...
Sturnus vulgaris
Zniknęła większość tamtych drzew, a wraz z nimi zniknęły i ptaki, które na przełomie wiosny i lata obsiadały ich gałęzie, czyniąc przy tym harmider godny polskiego Sejmu. ;-) Zostały nam jednak cztery wiśnie - zaniedbane, o splątanych jak moje włosy gałęziach, pozostawione samym sobie - ale wciąż owocujące.
W tym roku jest prawdziwy urodzaj i ich gałęzie uginają się pod ciężarem owoców do samej niemal ziemi, tworząc gęstą zieloną kurtynę przetykaną rubinowymi kroplami owoców. Piękny widok - zwłaszcza w pełnym słońcu, które czyni te kolory jeszcze intensywniejszymi.
A jednak systematycznie niszczę owo piękno. Bo przecież owoce trzeba zebrać zanim - jak to się mówi - przejrzeją... Dawniej było to zadanie taty, ale zleniwiał do tego stopnia, że teraz trudno byłoby go zagonić na drabinę, toteż od kilku lat zamiast asystować z dołu, to ja przejmuję funkcję głównego zbieracza - bo mama jest mało wydajna ze względu na zdecydowanie niski wzrost. ;-)
Od kilku dni zamieniam się więc w szpaka domowego - takiego przerośniętego szpaka we wrzosowych szortach, zielonej koszulce, błękitnych sandałach i z rozczochranym wiecznie (ech, te gałęzie) warkoczem. No i uparcie walczę z moimi największymi fobiami - czyli ze wszechobecnymi pająkami i z wysokością.
Ciężkie jest życie zbieraczki wiśni, która na widok ośmionogiego potwora dostaje spazmów i której zaczynają drżeć kolana, gdy przyjdzie jej wleźć na taboret. A jednak - wyższa konieczność, w tym konkretnym wypadku przybierająca postać iście wielkopolskiej gospodarności (bo przecież nie można pozwolić, by tyle owoców się zmarnowało przez moje idiotyczne lęki) - sprawia, że muszę zapomnieć o swoich problemach...
I włażę na tę piekielną drabinę. Nawet na szósty lub siódmy szczebel.
I łapię za gałęzie, nie bacząc, czy po mojej dłoni za moment nie przebiegnie jakiś straszliwy stwór. Ba, nie zemdlałam nawet wtedy, gdy jeden szczególnie rezolutny pająk wlazł mi za koszulkę! Taka jestem dzielna, ha! ;-)
Szpaczę. Po prostu szpaczę wśród gałęzi.
Swoją podniebną działalność zaczynam zwykle około 18.00, bo dopiero o tej porze mija najgorsza fala letnich upałów i można odetchnąć swobodniej. A oddychanie to rzecz istotna, gdy ma się lęk wysokości i każdy kolejny szczebel drabiny to wyzwanie zapierające dech w piersiach... ;)
Wszystkie stresy rekompensuje mi jednak widok zapełniającego się powoli wiaderka. Każda garść zerwanych wiśni: wygrzanych słońcem, miękkich, ciemnoczerwonych - niemal czarnych - cieszy, bo wiem, że już wkrótce zmienią się one w sok, dżem albo mus o niepowtarzalnym, najintensywniejszym w świecie aromacie... A ja, przedzierając się przez plątaninę gałęzi i dopadając kolejne skrywające się w tej gęstwinie owoce, mogę spokojnie porozmyślać o swoich sprawach, uspokoić się, wyciszyć. Proste, niewymagające zbyt wielkiego skupienia zajęcie - jaka to miła odmiana po stresujących czerwcowych tygodniach...
Dziś - choć to niedziela - też wieczorem wlezę na moją ulubioną drabinę i będę szpaczyć, aż miło. Dla mnie to nie praca, dla mnie to przyjemność i relaks kilka metrów nad ziemią. :-) A kilkanaście kilogramów owoców wciąż czeka na moje dłonie, by naznaczyć je trudną do zmycia czerwienią...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz