Kocham kawę. Czarne złoto parujące kusząco w ręcznie malowanym kubku - to kwintesencja moich poranków i ulubiony moment dnia. Wdycham mocny, zdecydowany aromat palonych kawowych ziaren i powoli, leniwie zaczynam gimnastykować... wyobraźnię. Planuję dzień, odpalam komputer i przeglądam serwisy informacyjne, żeby wiedzieć, co w trawie piszczy, buszuję po Fejsbuku i forach internetowych... A przy tym z każdym łykiem gorącego, nieco gorzkiego płynu odzyskuję energię i chęć do działania, które wystarczają mi na cały dzień, a niekiedy nawet na dłużej...
Dziś jednak miałam okazję przekonać się o szkodliwości takich porannych kawowych seansów. I o niebezpieczeństwie, które może czaić się w najmniejszej kropli...
Wyobraźcie sobie taką niemal filmową scenę. Grodziska kuchnia - centrum mojego rodzinnego świata, bo tutaj dzieją się zawsze najważniejsze rzeczy w domu. Siedzę przy stole z włączonym dopiero co komputerem. W dłoni mam kubek z kawą, który zaraz podniosę do ust, żeby rozpocząć swój codzienny rytuał.
Po kuchni kręci się babcia - 79-letnia staruszka, zadająca milion pytań na minutę i nieco już, po staruszkowatemu, niezgrabna. Kręci się, kręci, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, ot tak, dla samego kręcenia się...
Teraz slow motion: babcia przechodzi właśnie po raz piąty czy szósty obok mnie. Chwieje się niebezpiecznie, ale nie upada, choć potrąca mnie ręką, łapiąc równowagę. Kubek z kawą, powoli wznoszący się w stronę moich ust, drga dość mocno, choć - oczywiście - w zwolnionym tempie. Czarny płyn wydobywa się poza porcelanowy brzeg i widowiskowo ochlapuje klawiaturę, a także - gwoli ścisłości - część mojej pidżamy... Teraz zbliżenie na moje przerażone oczy.
Cięcie.
Kolejna scena: rozbieram klawiaturę i żmudnie czyszczę wszystko, co da się wyczyścić, klnąc szpetnie pod nosem.
Cięcie.
Zmiana scenografii: w sklepie komputerowym wzdycham przed gablotką z nowymi laptopami. Po chwili wychodzę, dzierżąc w dłoniach pokaźne pudło, które następnie umieszczam na rowerowym bagażniku i odjeżdżam w siną dal...
* * *
Tak, picie kawy bywa niebezpieczne, zwłaszcza dla sprzętu komputerowego. Ale w gruncie rzeczy - dzięki temu małemu wypadkowi ogarnęłam się i kupiłam sobie nowego przyjaciela, obdarzonego przez los (i przez producenta) znacznie lepszymi, ekhmm, parametrami.
Nazywa się Asus, a że Asus to prawie jak łacińskie urocze słówko "asinus", szybko zdecydowałam, że spolszczę mu tę ksywkę i nazwę go Osiołkiem. Będzie idealnie pasować do mojego zwierzyńca, na który składają się już dwa pluszowe nietoperze i równie pluszowy Kłapouchy - czyli też w gruncie rzeczy osioł. :-D
Właśnie się zapoznajemy, co oznacza kilka godzin spędzonych na przenoszeniu danych, wgrywaniu programów, oswajaniu nieco innego układu klawiszy i przekonywaniu się, czy tych kilka gigabajtów pamięci więcej coś zmieni w jakości naszej współpracy. Intuicja podpowiada mi, że będzie dobrze. A Osiołek pozdrawia Was serdecznie - bo to na nim pisałam o mojej dzisiejszej kawowej przygodzie! :-)
P.S.
Czy to już czas na odwyk? ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz