środa, 11 lipca 2012

Wtorek jak worek... z niespodziankami

Wspominałam już pewnie niejeden raz, że nie przepadam za dziennymi przejażdżkami pociągiem - znacznie bardziej wolę podróżować nocą, zwłaszcza ze względu na to, że - niczym pies Pawłowa na dzwonek - reaguję na kołysanie i charakterystyczny pociągowy stukot odruchem warunkowym - w moim wypadku: natychmiastowym niemal zapadnięciem w drzemkę. Cóż, nie zawsze się to udaje - w tym tygodniu ze zgrozą odkryłam, że mój ulubiony nocny pociąg relacji Świnoujście-Przemyśl zniknął z rozkładów. No i trzeba się było tłuc w dzień... Mogłam się domyślić, że los zgotuje mi z tej okazji kilka innych, bonusowych niespodzianek, przekształcając najniewinniejszy na świecie dzień w prawdziwy worek niespodzianek. Nie zawsze przyjemnych...

Zaczęło się od porannego poczucia, że coś wisi w powietrzu. I nie była to - dla odmiany - burza. Wisiała migrena, która tuż po porannej kawie raczyła zapowiedzieć mi swe przyjście serią tzw. mroczków (słynni bracia Mroczkowie z "M jak Mdłości" nie mają z tym nic wspólnego, choć reaguję na ich widok na ekranie równie źle...). Latające przed oczami plamki, układające się w kalejdoskopowe wzory, mogłyby nawet być zabawne, gdyby nie fakt, że zwykle poprzedzają one u mnie atak bólu głowy, mdłości i światłowstrętu zwany potocznie migreną - tudzież, staroświecko: globusem.



Tak, tak, nadciągał globus i czułam to w całym ciele... Jak tu się spakować? Jak przebyć te 550 km dzielących mnie od Krakowa? Makabra... Na szczęście resztką wzroku niezajętą przez migoczące plamki zdołałam dojrzeć na którejś z medycznych stron (wiwat, Wujek Google!), że z braku lepszych środków powinna pomóc mi porządna dawka aspiryny. Zapodałam sobie takową i postanowiłam dogorywać dalej w łóżku, czekając, aż ból głowy minie.

Minął. Na szczęście. Choć do końca dnia odczuwałam jeszcze nieprzyjemne migrenowe ćmienie w głowie, to jednak doprowadziłam się do stanu używalności - i mogłam się w końcu spakować.

Ta część mojej wtorkowej aktywności - o dziwo - przebiegła bez większych zakłóceń, choć z przykrością odkryłam, że nigdzie nie mogę znaleźć wypożyczonej z krakowskiej biblioteki powieści, którą raczyłam się w drodze do Grodziska ponad tydzień temu. Uch, zdenerwowałam się nie na żarty, ale nie było już czasu na poszukiwania. Trudno, najwyżej odkupię książkę i tyle - pomyślałam i razem z moim osobistym jednoosobowym komitetem pożegnalnym, czyli z mamą, ruszyłam w stronę grodziskiego dworca PKP, z którego o 13.39 miał odjechać pociąg do Poznania.

Porzuciwszy mamę, jej rower i moją walizkę pod budynkiem dworca, udałam się do kasy, żeby kupić sobie bilet. Ha, to jest dopiero wyczyn - spotkać w grodziskiej kasie dworcowej kasjerkę! Po kilku minutach stukania w szybę i coraz głośniejszego wołania "Dzień dobry! Halo?! Jest tam kto?!" udało mi się wywołać jakieś blond-zjawisko w średnim wieku. Już chyba łatwiej wywołuje się duchy... Przy czym duchy przynoszą zwykle lepsze wieści, bo owo zjawisko po zapytaniu mnie, dokąd jadę (jakby o tej porze kursował jakiś inny pociąg w którymkolwiek z dwóch dostępnych w Grodzisku kierunków: Poznań albo Wolsztyn!), ze stoickim spokojem oznajmiło, że mój pociąg ma... godzinne opóźnienie.

Godzinne opóźnienie na trasie, której przejechanie zajmuje pół godziny! Zszokowana, zdołałam jednak wydusić z siebie pytanie: dlaczego? No i dowiedziałam się, że parowóz, który miał pociągnąć wagony do samiuśkiej stolicy Wielkopolski, nie raczył w ogóle ruszyć i stoi w swojej szopie. Chory. Wspomniawszy na własne przygody z Cinquecento i jego trudnymi porankami, westchnęłam już tylko zrezygnowana i - po wysłuchaniu dodatkowej informacji, że na oko mojej blond-rozmówczyni opóźnienie potrwa jeszcze jakieś 1,5 godziny - opuściłam budynek stacji, klnąc pod nosem.

Na szczęście tuż obok dworca PKP jest przystanek autobusowy. To mnie uratowało - o 13.40 odjeżdżał stamtąd pospieszny do Poznania. Wystarczyło dotargać tam walizkę, mamę i jej rower, a następnie pożegnać się pięknie z rodzicielką, rzucić bagaż w przepastne wnętrzności autobusu, kupić bilet i usadowić się wygodnie. O dziwo, działała nawet klimatyzacja. Szok.

Coś za coś - dojechałam wprawdzie do Poznania w całkiem komfortowych warunkach, jednak po wyjściu z autobusu jęknęłam, przypomniawszy sobie, jaka odległość dzieli mnie od dworca PKP w tymże mieście. I to częściowo pod górkę. Z walizką. I bólem głowy, który wciąż gdzieś się tam czaił pod czaszką. Brrr...

Gdy w końcu udało mi się dotrzeć do budynku poznańskiego dworca, podziwiając przy okazji tworzącą się tuż obok szklano-betonową bryłę nowego centrum handlowego, byłam już nieźle poddenerwowana. Życie osłodził mi jednak nieco telefon z jednej z krakowskich gazet, którą zainteresowałam sprawą kaucji w przychodni na Szwedzkiej (o której pisałam tutaj). No i działająca winda na Moście Dworcowym - to się naprawdę rzadko zdarza. ;-) Dobrze, że pociąg do Krakowa odchodził z peronu tuż przy budynku, bo gdybym jeszcze miała ciągnąć moją superciężką walizę gdzieś na peron 6, straciłabym już całkiem entuzjazm... a raczej jego resztki.

O dziwo, podróż TLK za dnia okazała się jedną z przyjemniejszych części tego szalonego dnia. Udało mi się wtarabanić do przedziału bez większych problemów, choć przyznam - ten, kto wymyślił, żeby zdjąć z okien zasłonki, musiał być prawdziwym sadystą. Nie miałam jednak siły szukać dalej lepszych warunków. Czekała mnie lektura dobrej książki, jeszcze lepsza drzemka - bo przecież bez niej nie mogła się obyć ta moja pociągowa epopeja - i 7 godzin jazdy przez Łódź, Zgierz i inne rzadko przeze mnie nawiedzane miejscowości...

Dotarłam do Krakowa o 23.00. Ale to nie był koniec zabawy z losem. Czy raczej - losu z moją jakże skromną osobą. ;-) Ucieszona znajomym widokiem odnowionych peronów (lubię ten odcień pomarańczowego, nieco zgaszony, przyjemny dla oka), ruszyłam czym prędzej do windy, żeby wydostać się na świeże (ekhmm... tak się mówi przecież) krakowskie powietrze i wezwać taksówkę. 

Aha. To sobie pojeździłam. Winda, owszem, wywiozła mnie na platformę, ale drzwi pozostały zamknięte. Zjechałam na dół, zdezorientowana. Do windy wsiadła jakaś chichrająca się zakochana parka. Raz jeszcze szklano-stalowe pudełko pokonało dystans dzielący peron od parkingu nad dworcem. I znów nic. I jeszcze raz. A gdzież tam! Drzwi ani drgnęły... Na dole otwierały się bez przeszkód, na górze jednak - zamierały... I trzeba się było wtachać z moim słodkim (przetwory z domu stanowiły sporą część zawartości walizki) ciężarem po schodach. Ale przynajmniej wyjeździłam się windą za wszystkie czasy, ha! ;-)

O, święta naiwności! Byłam przekonana, że skoro jest już 23.15, to los dawno poszedł sobie spać i ten numer z windą był taką wisienką na torcie. Ha! Myliłam się. Wisienką - choć tym razem dość ciekawą - okazał się taksówkarz. :-) Przybył srebrną Hondą, wyskoczył żwawo, żeby przejąć moją walizkę, stęknął nieco pod jej ciężarem, a potem... zaczął nawijać. I serio - w porównaniu z tym gościem ja jestem naprawdę małomówną istotą!

W ciągu mniej więcej kwadransa przejażdżki zdołałam dowiedzieć się od niego, że mieszkał 4 lata w Poznaniu (na początku odpowiedziałam na jego pytanie, skąd przybywam - obstawiał Warszawę), lubi auta z szyberdachem (nie dało się nie zauważyć - dziura w dachu ziała na wylot), najlepsze klubowe imprezy są w Rynku, że on sam jest z Nowej Huty, szkoda, że Kraków nie dostał chociaż jednego meczu Euro, Poznań jest czystym i zadbanym miastem, ale Kraków ma swój klimat, choć on kiedyś chce zamieszkać w małym drewnianym domku pod miastem i gra w lotto, żeby to marzenie spełnić, a tak w ogóle to Polska jest piękna, on sam kocha morze i góry, miał zresztą za 2 tygodnie jechać w góry, ale dziewczyna, z którą był 3,5 roku i którą odbił jakiemuś fagasowi, rzuciła go dla swojego wieloletniego kumpla i teraz z tamtym chadza po górach... 

Ostatnie 5 minut jazdy spędziłam na pocieszaniu niemal płaczącego 30-letniego byczka, że tak naprawdę całe życie przed nim, że czas leczy rany i że jeszcze spotka tę jedyną.

A później szybciutko zapłaciłam i zwiałam, zanim w powietrzu zawisło pytanie, czy nie wybrałabym się z nim w te cholerne góry. ;-) "Bo wie pani, w dzień na szlaku to można jeszcze samemu pochodzić, ale wieczorem w pokoju to tak jakoś... gorzej". 

Ano gorzej, gorzej.
Sama wiem o tym chyba najlepiej, co nie? ;-) 

P.S. Wypakowałam swoje graty i uznałam, że niepotrzebnie się denerwowałam książką. Była w kieszeni walizki, na samym dnie - włożyłam ją tam po przeczytaniu, żeby... nie zapomnieć jej zabrać do Krakowa, a jakże! ;-) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz