czwartek, 26 lipca 2012

Smak słów

Są ludzie, którzy lubią mówić, bo mają sporo do powiedzenia, najczęściej na każdy temat. Są ludzie, którzy gadają jak najęci, bo po prostu nie lubią ciszy wokół siebie. Są też tacy, którzy myślą, że w ten sposób udowadniają swoją wyjątkowość i dominację - toteż nie pozwalają innym dojść do słowa, by swych wywalczonych głosem "zdobyczy" nie utracić...

A ja? Prócz wszystkich wymienionych wyżej powodów mam jeszcze jeden, kto wie, czy nie najważniejszy? Lubię mówić - i słuchać, jak wypowiadają się inni - bo uwielbiam słowa same w sobie...






Przyjemność mówienia i smakowania słów odkrywałam stopniowo - najpierw za sprawą lektur, a dopiero później - nabierając śmiałości i coraz częściej rozmawiając z ludźmi. Z nieśmiałego, zakompleksionego dzieciaka wyrosła w ten sposób niezła gaduła. ;-) I to gaduła delektująca się niemal każdym wypowiadanym słowem...

Wiem, wiem, na co dzień mówię stanowczo za szybko, bombardując znajomych informacjami z prędkością karabinu maszynowego. Ale to dlatego, że równie szybko pędzą myśli w mojej głowie i staram się nie uronić ani jednej z tych, którymi chcę się dzielić z innymi ludźmi. Na języku polskim w "ekonomiku" często padało hasło "błędy wynikające z jednoczesności procesu myślenia i mówienia". Otóż u mnie te dwa procesy ścigają się wzajemnie. Efekty zwykle nie są najgorsze, ale cóż, sama nie zawsze nadążam za sobą - a co dopiero mają powiedzieć ci, którym przyszło mnie posłuchać?

Tempo wypowiadania się nie zmienia jednak podstawowego faktu: lubię sam proces wydobywania z siebie kolejnych słów, formowania tzw. aparatu mowy w odpowiedni sposób, modulowania dźwięku... Dużo frajdy sprawiały mi zawsze zajęcia koła teatralnego, podczas których - jeszcze jako nastolatka - odkrywałam tajniki interpretacji tekstów i - co tu kryć - czarowania słuchaczy... Do dziś lubię zresztą powtarzać sobie ulubione wiersze czy fragmenty prozy na głos - dla samej przyjemności interpretacji. Ot, taka gimnastyka, żeby nie zapomnieć o tym, jak różnie można mówić.

Na studiach odkryłam z kolei bardziej logopedyczne podejście do sprawy - jako nauczycielka in spe zobowiązana byłam uczęszczać na zajęcia z emisji głosu prowadzone przez jednego z aktorów grających w Starym Teatrze (później, na szczęście już po zakończeniu kursu, zobaczyłam go w jednej ze sztuk - ganiał nago po scenie przez kilka minut... Do dziś została mi solidna trauma, podszyta nieufnością wobec tzw. nowoczesnej sztuki). Tam to dopiero była jazda! Głosowa, rzecz jasna! ;-) Mogę nawet podać przykład...



Szczepan Szczygieł z Grzmiących Bystrzyc
przed chrzcinami chciał się przystrzyc. 
Sam się strzyc nie przywykł wszakże, 
więc do szwagra wskoczył: — Szwagrze, 
szwagrze, ostrzyż mnie choć krztynę, 
gdyż mam chrzciny za godzinę. 
— Nic prostszego — szwagier na to: 
— Żono, brzytwę daj szczerbatą, 
w rżysko będzie strzechę Szczygła 
Ta szczerbata brzytwa strzygła!!! 
Usłyszawszy straszną wieść 
Szczepan Szczygieł wrzasnął: — Cześć! 
I przez grządki poza szosą 
Niestrzyżony czmychnął w proso...

Uroczy tekścik, nieprawdaż? A umielibyście powiedzieć ten wiersz na jednym wydechu? Ja, bez czczych przechwałek, chyba jeszcze potrafię. ;-) 

Lubiłam te zabawy głosem i smakowanie słów, jakby to były ciastka lub pomadki. Do dziś mam zresztą ulubione wyrazy, bynajmniej nie z tych brzydkich. Używam ich częściej, niż przeciętni śmiertelnicy, bo je najzwyczajniej w świecie uwielbiam. Tak jest choćby z "tudzież" - biedne, zapomniane słówko rodem z dawnych powieścideł, pachnące nieco naftaliną albo strychem, na którym gromadzi się latami niepotrzebne, choć wzruszające starocie. Kto mnie od czasu do czasu słucha, ten wie, że mam takich perełek, które wygrzebuję ze starych ksiąg i odkurzam, znacznie więcej w swoich zasobach, do kroćset! ;-)

Uwielbiam też słuchać ludzi, którzy wypowiadają się w szczególny sposób. Chociaż - nie wszystkich. Nie przepadam na przykład za wiecznie ułożonymi w dzióbek ustami byłej prezydentowej, czyli pani Kwaśniewskiej, obecnie brylującej w programach lifestyle'owych i na salonach "warszawki". Jej wypowiedzi wydają mi się zbyt wymuskane, przesadne, jakby sama nałożyła sobie wędzidło zbytniego pietyzmu, który zmusza ją do ściubienia dźwięków drobniutkich niczym hafcik na tamborku (nie mylić z tamburynem!) dziewicy przygotowującej swoją wyprawę ślubną... ;-) No, nie lubię i już.

Bardzo podobają mi się za to Francuzi mówiący już nieco po polsku - w wydawnictwie, w którym pracowałam, był taki jeden autor, przesympatyczny brat Moris, który - choć polszczyznę opanował świetnie - wciąż zachował ten charakterystyczny akcent, sprawiający wrażenie, jakby delektował się każdym okrąglutkim dźwiękiem... Może to kwestia stylu bycia - wszak przedstawiciele tego narodu słyną z wybitnych umiejętności w zakresie korzystania z uroków życia: ta kuchnia, to wino, ta niewymuszona elegancja... Ech... ;-)

Żałuję tylko jednego - że nie mogę tych wszystkich dźwięków, tych wszystkich smaczków ponagrywać. Niestety - zwykle na takie pięknie i smakowicie wypowiadane słowa natykam się przypadkiem: jak na dworcu w Poznaniu, gdy - w oczekiwaniu na spóźniony o ponad 200 minut pociąg do Lublina - mogłam napawać się do woli nazwą jednego z pociągów, którą "pani z głośnika" wypowiadała tak: "InterRegiou". Cudo! :-)

A na koniec - jeszcze jedna piosenka - też o słowach poniekąd. ;-) Dobrego dnia, pełnego pięknych dźwięków! :-D


2 komentarze:

  1. Anula, jak się nazywał ten aktor? Mam pewnien typ :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten ze Starego?... Jakoś tak od drzewa, o ile pamiętam. Brzozowski? :D Musiałabym w indeksie sprawdzić... ;)

      Usuń