Z czym kojarzy Ci się pierwszy dzień wiosny? Ze słońcem i beztroską? Z krokusami nieśmiało wyglądającymi spod śniegu? A może z połowicznie usankcjonowanymi szkolnymi wagarami? Mnie ten dzień już chyba zawsze będzie kojarzyć się z porażką, która zmieniła się po czasie w moje największe zwycięstwo.
Dokładnie rok temu ktoś - tak po prostu - zniknął sobie z mojego życia.
Spakował swoje rzeczy i uciekł cichcem, jak złodziej, gdy ja byłam w pracy.
Nigdy nie zapomnę tej chwili, w której weszłam do mieszkania i w ułamku sekundy uderzył mnie niepokój. Coś się zmieniło.
Zostały mi wtedy puste półki i bałagan. I gorycz, której nie da się zmyć żadnymi łzami, którą mozolnie usuwa dzień po dniu tylko jeden specjalista - czas. Dla mnie był on, co tu kryć, wyjątkowo łaskawy, szybko zastępując dławiący gardło żal najpierw wściekłością, która osusza oczy i zaciska dłonie w pięści, a później - powolnym, lecz skutecznym zapominaniem. Pamiętaj, to jedyna kuracja skuteczna na 100%. Mogę Ci to zagwarantować.
Wiesz, to nie dzieje się tak od razu...
Najpierw boli jak cholera.
Leżysz na podłodze, na łóżku, chodzisz bez celu po tych 33 metrach kwadratowych, które nagle stały się przerażająco rozległe, choć wcześniej wydawały się ciasnawe. Płaczesz. Gryziesz palce. Wbijasz paznokcie w ramiona. I chodzisz, chodzisz, chodzisz w kółko, jakby chwila spoczynku oznaczała ryzyko, że dogonią Cię najgorsze myśli.
Ale później... później to przechodzi.
I odkrywasz, że ból, który towarzyszył Ci wcześniej, przypomina ten, który odczuwasz, gdy ścierpnie Ci noga lub ręka, zbyt długo i na siłę przytrzymywana w jednej i tej samej pozycji. I nawet nie zauważasz, gdy cierpienie zmienia się w ulgę.
Minął zatem rok.
Nauczyłam się, że te moje 33 metry w sam raz starczają dla jednej osoby o bujnej osobowości. Dla mnie. Że półki w szafie da się zapełnić. I że wreszcie mogę ustawić meble tak, jak lubię, a nie tak, jak na mnie wymógł ktoś inny.
Wiesz, nigdy wcześniej nie mieszkałam zupełnie sama.
Zawsze byli dookoła ludzie - najpierw rodzice, babcia i siostra, później koleżanki z akademika i kolejnych mieszkanek studenckich, które wynajmowałyśmy ze znajomymi w rozmaitych krakowskich zakątkach, jeszcze później - ten ktoś. Sama ze sobą zostałam dopiero 21 marca 2011 roku. I okazało się, że radzę sobie z tą sytuacją całkiem nieźle.
Wyrzuciłam najdrobniejszą rzecz, która mogłaby mi przypominać o dawnym świecie "we dwoje". Wysprzątałam dokładnie każdy kąt. Przegnałam obce już dla mnie zapachy kadzidełkami. Aż w końcu - odetchnęłam pełną piersią tą wiosną, która właśnie wtedy zaczynała dawać o sobie znać w grodzie Kraka.
366 dni upłynęło od tamtego straszliwego i błogosławionego popołudnia.
Zdążyłam złapać oddech i równowagę po zafundowanym mi znienacka ciosie.
Zmienić pracę.
Zachorować poważnie i wyzdrowieć.
Wrócić do ludzi, których wcześniej odsuwałam od siebie, by nie dostrzegli przypadkiem, jak bardzo męczę się w układzie, który mnie tłamsi i niszczy psychicznie.
Odbudować i naprawić to, co zaniedbałam.
I nawet samotność jakoś oswoiłam, choć... wciąż mam tę głupią nadzieję, że kiedyś przegnam ją na cztery wiatry.
A puste półki? Zapełniłam je sukienkami!
Dziś włożyłam jedną z nich - w mocnym, pozytywnym odcieniu magenty. I świętuję - po cichu, na swój sposób, bo jest co świętować. Veni. Vidi. Vici. Ciesz się ze mną. :-)
Tak, to był dobry rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz