Weekendowe podróże pociągiem - już prawie zapomniałam, jak to jest, od kiedy mam pod ręką moją ukochaną Białą Strzałę. Gdzież te czasy, gdy co drugi lub co trzeci tydzień wskakiwałam do pospiesznego i gnałam po 500 kilometrów, by spędzić choć trochę czasu z rodziną i chłopakiem, który został w rodzinnym mieście, gdy tymczasem ja podbijałam Kraków... Minęło kilka lat, dom rodzinny odwiedzam teraz najwyżej 5-6 razy w roku, po tamtym wieloletnim związku zostało mi trochę sentymentu i dobrych wspomnień, a pociągi... cóż, pociągi zamieniłam na moją małą limuzynę. :-)
Wystarczyło jednak, że usłyszałam charakterystyczny stukot, poczułam typowo pociągowe kołysanie, a wspomnienia dawnych wycieczek wróciły ze zdwojoną mocą. Przy okazji zaś odezwały się też moje stare nawyki. A właściwie - jeden z nich. I właśnie o nim będzie ten wpis.
Podobno każdy z nas ma coś - jakąś pasję, hobby, ulubioną czynność - którą potrafi się zajmować w KAŻDYCH warunkach. Dla jednych będzie to czytanie, dla innych - układanie wierszy, dla jeszcze innych - szydełkowanie... ;) Ja też mam takie swoje ukochane zajęcie, któremu mogę się oddawać bez względu na okoliczności. Zawsze. Wszędzie. I niezależnie od towarzystwa.
To spanie. :-)
Wbrew pozorom - na co dzień nie śpię długo. Wystarcza mi do szczęścia 6-7 godzin dziennie, ba, jeśli wyleguję się w łóżku dłużej, zwykle kończy się to poczuciem zmęczenia większym niż to wywołane niedoborem odpoczynku. Mimo to uważam się za śpiocha jakich mało, bo po prostu kocham spać i uwielbiam już samą myśl o tym, że niebawem przyłożę głowę do poduszki, okryję się kołdrą, zamknę oczy, aż w końcu odpłynę w krainę marzeń...
Często powraca też do mnie ulubiony sen z dzieciństwa: bawię się, gram w coś na podwórku albo w dużym i jasnym pomieszczeniu, którego do końca nie kojarzę z rzeczywistości. Nagle ogarnia mnie senność, więc po prostu kulę się na podłodze, odnajdując po chwili - skąd? nie wiem - poduszkę i jakiś koc. Otulam się i zapadam w sen we śnie... Taki sen do kwadratu. Mocniejszy i bogatszy niż inne.
A piszę o tym w związku z moją wyprawą pod egidą PKP, bo przypomniałam sobie w ten weekend o pewnej dziwnej współzależności - charakterystyczny stukot pociągu wywołuje u mnie niemal automatyczną reakcję w postaci wszechogarniającej senności.
Źródeł tej sytuacji należy szukać w mojej studenckiej prehistorii. Ponieważ odległość między moją rodzinną miejscowością a Krakowem to prawie 500 km, starałam się maksymalnie wykorzystywać czas spędzany w domu podczas weekendów, w związku z czym często planowałam powrót do Krakowa w nocy z niedzieli na poniedziałek. Bezpośredni pociąg jechał z Kościana, zwykle więc podwoził mnie ktoś ze znajomych albo tato - jeśli akurat miał prawo jazdy, bo niestety tracił je dość często i niefrasobliwie przez własną głupotę... Wsiadałam więc do pospiesznego i jak najszybciej starałam się znaleźć spokojny kąt - jeśli się dało, w przedziale, jeśli nie - gdziekolwiek indziej. Byle można było wyciągnąć w miarę wygodnie nogi i spocząć na tych 8 godzin jazdy.
W poniedziałek rano lądowałam w Krakowie i od razu maszerowałam na zajęcia - na przykład z łaciny (do dziś brzmi w mojej głowie: hortus, horti, horto, hortum, horto, horte...). Żeby zaś nie przysypiać podczas deklinacji, koniugacji i tłumaczeń z Cezara, musiałam znaleźć sposób na szybką regenerację w pociągu. Nie było innego sposobu - musiałam spać podczas podróży, ignorując zasłyszane od znajomych opowieści o straszliwych zbrodniach i kradzieżach dokonywanych nocami w pustawych wagonach pociągów dalekobieżnych...
No i szybko wyrobiłam sobie odruch jak u słynnego psa Pawłowa - wystarczy chwila wsłuchiwania się w miarowy kolejowy stukot i odpływam w świat marzeń sennych, choćbym nawet podróżowała w biały dzień i z ciekawą księgą na kolanach. Ba, nawet dobre towarzystwo w podróży niekiedy nie potrafi powstrzymać mnie przed ucieczką w drzemkę - muszę i basta. To silniejsze ode mnie.
Dalsze i bliższe wyprawy samochodowe stłumiły we mnie te tendencje - wiadomo, za kółkiem Białej Strzały raczej nie usypiam, nawet gdy do pokonania jest to standardowe pół tysiąca kilometrów dzielących mnie od domu. Jednak wystarczyło raz wrócić do dawnych zwyczajów i znów poczułam nieprzepartą chęć zamknięcia oczu...
Wyprawa z Krakowa do Warszawy uzasadniała nawet krótką drzemkę - żeby wyruszyć z dworca o 8.18 musiałam wstać grubo przed 6.00 rano, a położyłam się spać po północy. Toteż bez zbędnych skrupułów ulokowałam się w cudem znalezionym wolnym kącie przedziału i, przysłaniając twarz płaszczem (ktoś wcześniej musiał ukraść zasłonki, co bezlitośnie wykorzystywało poranne wiosenne słońce) oraz przyciskając do podołka torbę z dokumentami, pieniędzmi i - co ważniejsze - kanapką na drugie śniadanie, zapadłam w objęcia Morfeusza w ciągu kwadransa, budząc się jedynie przy okazji wizyt konduktora. Czyli - dwukrotnie.
Spało mi się więc komfortowo - było ciepło, cicho, przytulnie... Znacznie trudniejsze warunki panowały jednak w niedzielę, gdy wybrałam się w drogę powrotną. Znów trafiłam na pociąg IR, z tym że tym razem znacznie więcej osób miało ochotę się nim przejechać. Nie było szans na miejsce w przedziale, na szczęście jednak udało mi się ustawić w korytarzu tuż przy tym małym, wysuwanym ze ściany siedzeniu. Pełen komfort!
Westchnęłam i pomyślałam, że chyba czekają mnie 3 godziny intensywnie spowolnionej lektury, żeby przypadkiem książka, którą zabrałam ze sobą, nie skończyła mi się zbyt szybko. O, święta naiwności! :-)
Nie minęło 10 minut, a moje oczy zaczęły się znów zamykać. Co tu zrobić? Czytanie nie bardzo mi wychodziło (ekhm, wspominałam już, że jestem polonistką?), trudno też mówić o wygodzie, gdy siedzi się w ciasnawym korytarzyku, mając - bagatelka - 183,5 cm wzrostu... A jednak - przespałam i tę podróż, siadając bokiem (ech, ci ludzie, ileż można ganiać do toalety?! I to akurat "moją stroną korytarza...), wtulając nogi w plecak, opierając na kolanach torbę podręczną, a na tym wszystkim umieszczając zwinięty w rulon płaszcz - doskonały substytut poduszki.
No dobrze, być może na tę skłonność do przysypiania wpłynęło też sobotnio-niedzielne szwendanie się po Warszawie od południa w sobotę do 7 rano w niedzielę? ;-) Odespałam wprawdzie 5 godzin, ale cóż... w moim podeszłym wieku najwyraźniej to nie wystarcza.
W każdym razie koleś, który siedział w korytarzu po sąsiedzku, tuż przed samym Krakowem, gdy już wybudzałam się z drzemki, powiedział, że jeszcze nie widział nikogo, kto dałby radę spać kilka godzin w podobnej pozycji. Dziś moje ciało mówi mi z kolei, że ono też nie do końca daje radę - kręgosłup trochę boli po tak nietypowej drzemce... ale cóż. Grunt, że przetrwałam tę wycieczkę w niezłym stanie. I że dziś - już po nocy spędzonej we własnym, ogromnym łożu - mogłam spędzić pracowity dzień za biurkiem, nie przysypiając. Stare nawyki jednak na coś się przydają... ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz