Zerkam sobie na listę moich ostatnich postów i dochodzę do wniosku, że miałam karygodną wręcz przerwę w pisaniu - prawie 2 tygodnie... O zgrozo! Toż to prawie jak śmierć w wirtualnym świecie. Cóż jednak zrobić, skoro ostatnie dni spędziłam praktycznie na walizkach? Najpierw wyprawa do Zawoi, później wizyta we Wrocławiu, a teraz powolne przygotowania do wycieczki do Warszawy... Plecak, który zazwyczaj zalega głęboko w szafie, teraz leży, rozbebeszony, na fotelu - nie opłaca mi się go chować na kilka marnych dni, skoro czas od poniedziałku do piątku pomyka tak rączo, że nawet nie zauważam jego upływu...
Podróżnicze problemy z kalendarzem
Dziś na przykład mamy - jak wynika ze skomplikowanych obliczeń, które przeprowadziłam o poranku - czwartek, drugi dzień wiosny, A.D. 2012 (chyba nie mam AŻ TAKICH dziur w pamięci). Zatem pojutrze rano jadę do stolicy, zajrzeć w miejsca, które kilka lat temu były mi dość bliskie, a które później - z wielu względów - przestałam odwiedzać. Ot, kolejna podróż sentymentalna. I szansa, żeby pobyć przez kilkanaście godzin z kimś, kto w moim życiu stał się ważnym kamieniem milowym i kto - mimo odległości i milczenia - wydaje się niezmiennie bliski. A może i Muzeum Literatury uda się wreszcie odwiedzić?
Zanim jednak nastąpi upragniony wyjazd, trzeba się będzie spakować. Czeka mnie zatem plecakowa gehenna...
Tłamszony Jaś Wędrowniczek
Problem leży w tym, że - choć uwielbiam wszelkie wyprawy, jak na Jasia Wędrowniczka przystało - nie znoszę się na owe wyprawy przygotowywać. Konieczność ograniczenia się do kilku sztuk garderoby, dobrania ich odpowiednio, przewidzenia warunków meteorologicznych i dopasowania do nich zawartości plecaka czy walizki to dla mnie koszmar.Czuję się tłamszona, ot co! Bo skąd mam wiedzieć, co będę chciała włożyć na siebie za 2 dni? Jak mam przewidzieć tysiące drobnych okoliczności, które sprawią, że ulubiona fuksjowa spódnica okaże się całkowicie nieodpowiednim strojem? I że zamiast trampków rozsądniej było zabrać górskie buty? Dlaczego mam się zmuszać do wybierania między brązowymi baletkami a zielonymi koturnami?
Nie jestem mistrzynią przewidywania, co to, to nie. I nie lubię się ograniczać, zwłaszcza wymiarami plecaka, który później muszę dźwigać na własnym grzbiecie. Nie wspominając o trudnej sztuce składania własnych ciuchów tak, by po wypakowaniu nie wyglądały jak wyjęte psu z gardła lub... jeszcze gorzej.
Niewygodne dziedzictwo
Ten niewątpliwy defekt odziedziczyłam po mamie. To jedna z nielicznych cech, które przejęłam po niej, bo poza tym psychicznie i fizycznie przypominam raczej ojca i jego rodzinę. W tym jednym względzie nie wyparłabym się jednak pokrewieństwa z moją rodzicielką - podobnie jak ona wykazuję tendencję do przesady, nawet jeśli chodzi o jednodniowy wypad za miasto lub krótką wizytę u znajomej z innej dzielnicy...
Moja mamuśka nawet wtedy, gdy wybiera się na krótki wypad do Poznania - raptem 50 km - zabiera ze sobą minimum jedną dużą wypchaną torbę. Wycieczki kilkudniowe skutkują taszczeniem walizki. Strach pomyśleć, co by było, gdyby wyprawiała się gdzieś na kilka tygodni... Dobrze, że to się rzadko zdarza, bo szanowna rodzicielka zdecydowanie woli domowe pielesze i rzadko wypuszcza się w nieznane na tak długo. Gdyby było inaczej, zapewne musiałaby poruszać się taksówką bagażową albo półciężarówką. A ona nie ma nawet karty rowerowej...
Stały scenariusz
Zostawmy jednak w spokoju moją mamę. Teraz ja stoję przed nie lada dylematem. Pusty plecak rozdziawia złośliwie paszczę. Co ja mam tam umieścić?
Zwykle działam według podobnego scenariusza. Spisuję w głowie lub na kartce to, co zabrać muszę - takie głupoty jak szczoteczka do zębów, skarpetki i inne ineksprymable, odpowiednie obuwie, kosmetyki, książkę na drogę, kanapki etc. Później wyrzucam na łóżko lub w jego najbliższą okolicę to, co sobie rozpisałam. I z przerażeniem obserwuję, jak stopniowo rośnie w tym miejscu dość pokaźna góra. Czas na kolejny etap - selekcję niepotrzebnych gratów i odesłanie ich z powrotem na banicję w szafie...
Pakowanie właściwe to już naprawdę tragedia - solidny plecak czy walizka, która wydawała się wcześniej naprawdę spora, okazują się nagle miniaturowe w stosunku do moich potrzeb. Gdzie ja mam upchnąć 5 par butów na weekend? I jak zmieścić trzy kreacje wieczorowe do wyboru? A śpiwór? A podusia? I podręczna biblioteczka?
Etap końcowy to upychanie, dopychanie, dociskanie, zapinanie i wypełnianie luk. Kończy się zwykle mini-atakiem wściekłości i chęcią kopnięcia bagażu w najdalszy kąt mieszkania. Pół biedy, gdy pakuję się sama, tu w Krakowie, w moim małym lokum. Ale gdy, nie daj Boże, robię to w domu rodzinnym, to obowiązkowo mam jeszcze na głowie doradzające mi nieustannie mamę i babcię, a czasami i ojca. Wtedy irytacja staje się obowiązkowym elementem całego rytuału. Co najmniej irytacja. ;-)
Finisz to próba podniesienia tego, co spakowałam. Zwykle kończy się to wywaleniem wszystkiego z plecaka tudzież walizki i ponowną selekcją. I tak do skutku, aż będę w stanie zrobić kilka kroków z pełnym obciążeniem. Lub gdy okaże się, że do odjazdu auta, pociągu czy autobusu zostało raptem kilkanaście minut.
W co ja się znów pakuję?
Cóż, najwyraźniej dobrze potrafię jedynie pakować się w kłopoty i rozmaite zabawne sytuacje życiowe, jeśli zaś chodzi o prozaiczny talent do zmieszczenia dobytku na kilka dni w wygodnym i lekkim plecaku, mam spore zaległości w tym zakresie... Za chwilę znów zacznę tę szaloną i nierówną walkę z sukienkami, spodniami, butami, kosmetyczką oraz śpiworem... Kto wygra? Mam złe przeczucia... Ale i tak wybiorę się na podbój stolicy, choćbym miała prócz plecaka wziąć jeszcze walizeczkę. ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz