Jeden z moich ostatnio toczonych dialogów z kimś, kto mnie zna jak zły szeląg, zakończył się następującą konkluzją:
- Wiesz co, mam ochotę na jakiś porywający romans...
- Anula, jesteś jedyną znaną mi osobą, co do której mam pewność, że mówiąc coś takiego, masz na myśli wyprawę do najbliższej biblioteki!
* * *
No tak. Cała ja. Wcielenie molowo-książkowej niewinności, które nawet takich wzbudzających emocje słówek, jak ów nieszczęsny "romans" właśnie, używa wyłącznie w kontekstach czytelniczych. O niebiosa!
Ja wiem, sama zapracowałam na taką "markę". Ale czy to moja wina, że książkowe światy zawsze pociągały mnie znacznie bardziej niż namacalna i dość toporna rzeczywistość? Wychowałam się wśród książek. Nie w inteligenckim domu z solidną i gromadzoną przez lata biblioteką pełną klasyków, ale wśród dziesiątków tomów przytarganych z kolejnych wypożyczalni, dobieranych według nastroju i - cóż tu kryć - dostępności... Dotyk pozaginanych i podniszczonych zwykle kartek to była pierwsza pieszczota, której doświadczyłam i na którą potrafiłam odpowiedzieć, jedynie szerzej otwierając oczy...
Do dziś wędrówki wyobraźni po wykreowanej przez innych rzeczywistości stanowią jedną z moich ulubionych rozrywek. Tak niewiele trzeba, by się tam przenieść - wystarczy kilkaset kartek, odrobina światła i kilka chwil wyrwanych z napiętego planu dnia. Nic więcej...
Ale przecież kiedyś trzeba powrócić do świata żywych! Nawet najpiękniejsza opowieść ma swoją ostatnią stronę i kropkę, która brutalnie przerywa harce rozpasanej wyobraźni. Może więc - zamiast przeskakiwać z narracji w narrację - trzeba podnieść wzrok znad ciągu znaków i rozejrzeć się po świecie? Zmienić nieco własny kon-tekst i wyciągnąć ręce do ludzi, nie do książek?
Mam ochotę na jakiś porywający romans...
I żadnej biblioteki, do kroćset! ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz